Lena

To jest tak, że każdy z nas ma marzenia. Jeździć z odczytami naukowymi po zachodniej Europie, wychodzić przed tłum i pokazywać niebieski dym z butelki, który podobno leczy brodawki albo podagrę. Zostać pisarzem, być publikowanym w Twórczości; potem karta członkowska związku i każdy urlop w domu twórczym w Zakopanem. Ja się uczyłem, skończyłem studia z wyróżnieniem, wyrzeczenia i sucha pajda, a potem kurator, partyjny kacyk zaprosił mnie do siebie do gabinetu i z uśmieszkiem zapytał, “Pan by wolał uczyć chłopców czy dziewczęta? Bo tak szczerze mówiąc, wygląda mi Pan na nauczyciela dziewcząt. Napijemy się?” Sączył wiśniówkę, na ścianach Dmowski i zdjęcia rykowiska, i wysyłał mi przez całe spotkanie ironiczne uśmieszki. Nie umiałem się przeciwstawić, pociłem się i gniotłem w łapach swój kapelusz. Po kilku kwadransach złamany i wyprany ze wszelkich uczuć zostałem oddelegowany do niewielkiej szkółki dziewczęcej na drugim krańcu kraju. Kamienny dworek, internat, identyczne stroje i prowincjonalny dryl. Nigdy nie rozumiałem szkół dla dziewcząt, przecież te bachory nie mają żadnej szansy na prawdziwy rozwój czy stanowisko. Chodziło o małe polizanie wiedzą, pozłocenie, aby ich mąż mógł w chwilach, gdy akurat nie dogląda fabryczki pierników, porozmawiać z nimi o ogólnych teoriach Woltera, Rousseau czy Bergsona. Ale to była tylko niepotrzebna fasada, ukulturalnianie dzikich suczek, fanaberia zepsutych bogatych rodziców.

Z pociągu przesiadłem się w drugi pociąg, a na końcu mały powóz dowiózł mnie w miejsce zawodowej kaźni. W pociągu, patrząc przez okna na suche pole i tekturowy kraj, myślałem o pożegnaniu z rodzicami. Matka darła papę, “znajdziemy ci tu jakąś pannę, ojciec ci coś załatwi w urzędzie! Gdzie ty będziesz jechał”. Odpowiedziałem jej tylko, “i co, będzie tak samo jak z Gośką?” Matka się zamknęła, rozpłakała i wtuliła w kamizelkę ojca, który pożegnał mnie profesjonalnym uściskiem dłoni i dżentelmeńskim skinieniem głowy. “Życzę ci wszystkiego dobrego, przecież sam wiesz, co dla ciebie najlepsze”.

Mimo całej wielkiej obojętności na świat, gryzłem się z tym całą podróż, że kurator mnie załatwił jak pierwszego lepszego łebka. Żadnej próby konfrontacji, kontrataku, podjęcia rękawicy. Cóż to był za nagły stupor! Przyjmowałem los jak psiak na zimnych schodach. I jeszcze ta uwaga o wyglądzie nauczyciela ze szkoły dla dziewcząt. Zawsze miałem z tym problem: panieńskie ruchy, wysoki głos, chichot kolegów, dyskusje z matką w kuchni o pięknie przyrody i artystyczne umiłowania, których nie lubił ojciec. W połowie gimnazjum się zbuntowałem, chciałem stać się twardzielem. Chodziłem za miasto i rzucałem podkowami w kury i gołębie, ale gdy któreś ptaszysko dostawało w łeb i padało w piach, od razu do niego podbiegałem i roniłem łzy na nieżywe piórska. Potem wciągałem nos, wypinałem pierś i wracałem do domu, powtarzając, “nadczłowiek jest liną rozpiętą między zwykłym człowiekiem a bogiem”.

Jeden ordynas pomógł mi wyjąć bagaże z powozu i umieścić je w małym pokoiku na strychu. Dworek robił złe wrażenie: niewielki park kasztanowy, oczka wodne, bagienka, wzgórki i mała kapliczka. Gdy szedłem razem z pomocnikiem przez dzieciniec identycznie ubrane dziewczątka spoglądały na nas z okien i zakamarków podwórza. Już wtedy zaczynałem mieć ich dość – kto pozwala sobie wyglądać tak jak inni, kierować swoim życiem przez kaprys i kompleks rodziców. Wnieśliśmy bambetle do pokoju, podziękowałem chłopaczynie i ułożyłem się na łóżku. Sepia późnego popołudnia wtłaczała się przez brudne okno. Pokój był niewielki, przypominał kieszeń olbrzymiego stworzenia. I po to musiało minąć tyle życia pełnego starań, aby skończyć w takiej norze?

Pomyślałem o Gośce. Gdy miałem szesnaście lat, ojciec coraz częściej dwuznacznie na mnie spoglądał i szturchał w ramię, “już gotowy?”. “Na co kurcze gotowy?”, krzyknąłem raz, gdy zaczął mnie denerwować. Stary złapał mnie za ucho, “Nie tak się mówi do ojca! Na kurwy, czy jest gotowy, pytam?!”. Zbladłem, a ojciec się śmiał jak nigdy. Patrzyłem na jego złotego zęba i włosy w nosie. Tydzień później po szkole zabrał mnie na ulicę Wieczną. Kazał się dobrze ubrać i wyperfumować. Zamknąłem oczy i słyszałem tylko odbicia jego obcasów o bruk. “Otwieraj oczy, przygotuj się”, zakomenderował i pogładził mnie po włosach. “Będzie dobrze! Musisz to przejść!”.

Wszystko rozegrało się bardzo szybko, drzwi się otworzyły, powitała nas gruba pani w falbankach. W środku kolory, sukna, fotele, perlisty chichot, zapach korzenny, lepkie od alkoholu stołki. Ktoś złapał mnie za rękę, to dziewczyna, która zaraz ułożyła mnie na sobie. Za chwilę wyszliśmy z pokoiku, a człowiek w białym kitlu wsadził mi nasączony acetonem wacik w cewkę. Tyle pamiętam z tej utraty prawictwa: szczypanie chuja i śmiech ojca. “To nic takiego synu, to nowe rozporządzania w burdelach. Każdy Polak ma być czysty jak łza. Burdelowy lekarz przemywa wszystkich dezynfekantem, aby zatrzymać fale chorób wenerycznych”.

Przez wiele tygodni byłem przybity. Lubiłem myśleć o skórze i nogach dziewcząt, łapaniu ich za pośladki, rozrywaniu ubrań, a ten cały stosunek okazał się jakimś higienicznym aktem, podobnym do wyrywaniu migdałków. Na szczęście po pewnym czasie poznałem dziewczynę, córkę miejscowego listonosza. Pomagała od wczesnych lat ojcu i rozrzucała paczki, listy i telegramy po zachodniej części miasta. Często do nas zaglądała, bo prenumerowaliśmy rodzinnie wiele pism. Lubiłem czytać o dalekich krajach i liczyłem na to, że Polska kiedyś będzie miała kolonie, takie wizje lubili roztaczać niektórzy redaktorzy. Były to czasy, kiedy powoli zaczynałem odczuwać chorobę, którą moja babcie nazywała “wszystko jedno”. “Możesz iść na wojnę, możesz się ożenić, możesz zostać cyrkowcem, możesz się zabić, wszystko jedno, kochany. Kiedyś to odczujesz, ten wirus krąży po naszej rodzinie”. “A babci wszystko jedno?”, pytałem. “Oczywiście, wszystko mi jedno od wielu, wielu lat”. Gdy dopytywałem, dlaczego jednak postanowiła przeżyć tyle wiosen, a teraz wciągać landrynki i czytać angielskie powieści, odpowiedziała, “wszystko mi jedno”. Więc ta przypadłość pokazała mi swoje czułki akurat wtedy, gdy zacząłem odczuwać to coś, myśląc o Gośce, córce listonosza. Bardzo się stresowałem, jak rozpocząć tę komunikację, ale na szczęście wpadłem w swoją pierwszą chmurę obojętności. Czym to jest wobec Francji, Platona czy Kopernika, zupełnie nieważnym elementem wielkiej układanki. Wysmarowałem do niej list, ciesząc się, że pierwszy raz to ja coś jej dam, a nie ona mi. W liście pisałem o spotkaniu w lodziarni, na które Gośka stawiła się punktualnie. “Wszystko jedno” pokazało mi nowe oblicza życia, toteż bardzo szybko, czując w ustach smak miętowych lodów, zacząłem wypytywać Goskę, co myśli o chłopakach, o kontaktach z nimi, czy sądzi, że potrzebny jest formalny związek, aby przejść do cielesnej konsumpcji. Dziewucha, umazana lodami i z piegami na nosie, zaczęła się histerycznie śmiać. Wciągała powietrze, dyszała; myślałem, że umrze. Gdy się uspokoiła, spytała, “czy jak naprawdę wyglądam na taką staroświecką? Robiłam to już wiele razy!”. I rozpoczął się prawdziwy wspaniały okres, jakże inny od sterylnych burdelowych przemyć. Dziewczyna nie miała matki, był tylko jej ojciec, który wieczorami dorabiał na kolei, gdzie siedział w budce i przestawiał kolorowe wajchy. Całe długie popołudnia i wieczory leżałem na Gośce, ciągle chciałem wziąć ją szybciej, wolniej, inaczej. Ona cicho wzdychała, śmiała się i całowała mnie po twarzy, zawsze pachnąc jak suszone owoce. W złotym świetle, wskakującym zza firanki wyglądała jak cały świat. Przejeżdżałem ręką po załamaniach jej ciała, gryzłem w pośladki, całowałem kolana, łopatki, uszy. Trwało to w bezczasie, byliśmy w tunelu jasności, wychodziliśmy razem jak zza mgły, otwieraliśmy oczy, a przez pokój przelatywała niewidzialna fala. Czemu to wszystko się kończy, ma czas przydatności do użytku, dlaczego przyjemność nie może być wieczna? Gośka zaczęła narzekać, że się źle czuje, że jest opuchnięta. Ojciec zabrał ją po czasie do lekarza i okazało się, że jest w ciąży. Pamiętam te sceny, gdy nasi ojcowie spierali się później w kuchni, doszło nawet do rękoczynów. Matka trzymała mnie i Gośkę za ręce. Na wiele się to nie zdało, dziecko usunięto w dalekim miasteczku, a ja miałem całkowity zakaz zbliżania się do swojej kochanki. Jej ojciec wyegzekwował to, pokazując mi wielki sztucer. “Tu w środku jest kula, wiesz?” Przytaknąłem na znak zrozumienia. “I gdy zobaczę cię kiedykolwiek w okolicy mojej córki, ta kula znajdzie się w twojej głowie, wiesz?”. “Wiem”, szepnąłem i rozpłakałem się jak dziecko.

Była sobota, a dopiero w poniedziałek miałem poznać całe grono nauczycielskie. W dworku spali tylko młodzi, podobni mi pedagodzy. Byli podekscytowani, wycierali sobie usta pięknymi hasłami wyuczonymi na studiach. Angielskie metody, francuskie metody, niemieckie metody. Kochali się spierać o sposoby nauczania, wydawali się być w całości wykąpani i obtoczeni w świecie, w którym przyszło im żyć. Dlatego lubiłem robić sobie z nich żarty, na przykład wymyśliłem fikcyjnych badaczy ze Szwajcarii, a pedagodzy bardzo się wstydzili, że nie znają ich publikacji. “Koledzy naprawdę nie znają słynnego esseyu Machera, “Dziecko-muszla?”, pytałem na stołówce z sarkastycznym śmiechem. “Wypadałoby nadrobić, Panowie”. Wiedziałem, że to i tak nie ma większego sensu, bo wszyscy umrzemy, ale jeśli już grać, to z takimi, którzy jeszcze mocno wierzą w życie, trzymają się go pazurami. Z takich można zrobić po czasie jedno wielkie jajo.

2

W poniedziałek poznałem starą kadrę nauczycielską, niezwykle poważne i profesjonalne persony. Przed nimi odgrywałem rolę młodego najambitniejszego z ambitnych. Angielskie metody, francuskie metody, niemieckie metody, ale państwo pewnie z racji przepracowanych lat sądzą, że książki a doświadczenie to dwie różne rzeczy, tak? “Dokładnie, dobrze że pan już to pojął w tak młodym wieku”, odpowiedział dyrektor. Był ciekawym człowiekiem: czarny płaszcz, biała broda, spora trzeźwość umysłu i pragmatyczny rys. Gdy byliśmy sami w ustronnym miejscu, zaczął: “Powiem Panu, że z racji mojego spojrzenia na to, że człowiek jako taki powinien trzymać się gruntu i rzeczy sprawdzalnych, to jeśli ode mnie by to zależało, to wywaliłbym z narodowego szkolnictwa tych całych Towiańskich i tę szamanistyczno- romantyczną zgraję. Człowiek, szczególnie młody, potrzebuje mapy, a nie szklanej kuli”. “Panie dyrektorze, moim zdaniem, w życiu potrzebna jest twardość sądów, ale także poezja. Według mnie największym problem jest to, że niektórzy próbują mieszać te dwie kategorie. Wtedy z życia wychodzi, za przeproszeniem, kisiel”. “Ciekawie ujęte, młody człowieku. Powiem ci też, że mimo tego, że znamy się zaledwie pół dnia, jako jedyny rozmawiasz ze mną bez strachu. Inni traktują mnie tak, jakbym był co najmniej potworem, który może w kwadrans wywalić ich na zbitą dupę. Powiem panu – rosyjski strach i służalczość. Gdy na nich patrzę, to czysty Czechow się przypomina. Uśmiać się można”. I zaśmialiśmy się razem. Zdziwiłem się, że przy dyrektorze nie chciało mi się grać. Czułem się znów jak młody chłopak, pełen animuszu, normalności, chęci do rozmowy i zgody. Reszta szanownego starszego grona przypominała żywe trupki. Starzy byli przedłużeniem młodych pełnych głupiej werwy pedagogów. W pewnej chwili coś się w nich wypaliło i jechali na oparach jak porzucony automobil.

Dzień po pierwszych zajęciach wieczorem myślałem o tych wszystkich dziewczątkach w mundurkach. Gdzieś tu były ich zapachy, chichoty, sukieneczki, podwiązki. To całe niemożliwe życie, ta wielka prostota ich myśli i ciał. Patrzyłem na nie jak na zbitą grudę, z której wystawały kończyny, kostki, warkocze, późne mleczne zęby, ślina z brody, ich wnętrzności, gałki oczne, grzebyczki z nawiniętym włosiem. Wchodziłbym w ich tłum, gładził je po głowach, dotykał ramion, szczypał pod pachami, ocierał się o nie. Byłyby jednym ciałem, świeżym praniem rozwieszonym na sznurach, koszem bawełny. Zacząłem przypominać sobie drobiazgi z lekcji, małe uśmiechy, odsłonięte nadgarstki, zarysowane biodra. Nie wiedziałem, że będzie tak łatwo. Funkcjonowały jak jeden zwierzak, który ma w środku trzymające się siebie nawzajem ręce, jak wieloryb, który się unosi od sali, przez korytarze na podwórko. Nie wiem, kiedy zacząłem się onanizować. Nadciągały zewsząd drobiazgi, szczegóły, tych pensjonarek zapach, świeżość i kompletne nierozumienie życia. Myślałem też o Gośce, która była w ich wieku, kiedy się poznaliśmy. Teraz pewnie wyszła za jakiegoś starego rzeźnika i piastuje mu bandę grzybów. Na studiach miałem kilka dziewczyn, ale przychodziły i odchodziły jak smugi przed oczami w słoneczny dzień. Myślałem tylko o niej, a teraz wróciła ze zdwojoną siłą, łącząc się z tymi wszystkimi nimfetkami w mundurkach, które pewnie powoli budziły się do życia, wystawiały głowę w poszukiwaniu fiuta.

Spuściłem się na brzuch, spodnie i ręce. Odetchnąłem i szybko wytarłem się bawełnianą chustą. Ktoś zapukał, a ja z przestrachu wrzuciłem chustkę zbrodni za biurko. “Proszę?!”, krzyknąłem jak kogucik. W drzwiach ukazała się uśmiechnięta twarz dyrektora. Podszedł do mnie i szybko uścisnął mi dłoń. Liczyłem na to, że nic nie poczuł.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – skłonił się.

– Pan dyrektor chyba już powinien wiedzieć, że my nawzajem sobie przeszkadzać nie będziemy, prawda?

– Święta racja. Tyle lat tu siedzę i wreszcie pojawił się człowiek, z którym można od pierwszej chwili po ludzku porozmawiać.

– Przyjemność po mojej stronie – ukłoniłem się także.

Dyrektor wyjął małą butelczynę czystej wódki, zrobił łyka i dał mi spróbować. Usiadł na krześle, ja zająłem kuszetkę na łóżku. “Powiem ci, że mi jest was bardzo żal, tych wszystkich młodych pedagogów, którzy muszą tu uczyć, żyć i spać. Popatrz na mnie, zasiedziałem się dzisiaj w swoim gabinecie, teraz ciebie odwiedzam, ale za momencik wóz w ruch i będę w domu, przy żonie. Całkowicie inne życie, można wyczyścić umysł. A wy musicie tu ciągle tkwić. Nie ma tego momentu oddechu, dystansu, oderwania. I powiem ci, że wiąże się z tym sporo zagrożeń.”. Przejął ode mnie butelkę i zrobił szybkie kilka łyków. “No na przykład ostatni nauczyciel, bardzo go polubiłem, ale on powolutku zjeżdżał w jakieś brudne obszary swojego umysłu. Od początku wydawał się bardzo podekscytowany pracą z dziewczętami…”. “I mieszkał w tym pokoju?”, przerwałem mu. “No niestety tak, w tym pokoju… I jak już powiedziałem, był bardzo podekscytowany pracą z panienkami. Dużo o nich opowiadał, wchodził w pewne dwuznaczne zażyłości. No i w pewnej chwili, pewien wychowawca przyłapał go na…”, “Niecnościach?”, spróbowałem dokończyć. “Można tak to nazwać, pani Andersowa zobaczyła ich wieczorem na sali gimnastycznej. Przygniatał jedną z dziewczynek do drabinek i bawił się jej… piersiami, tak myślę… Został wydalony w trybie natychmiastowym”. Skończył butelkę i głośno westchnął. Nad kasztanowym parkiem uniósł się księżyc, jego łuna zderzyła się z drobnym światłem lampki, stojącej na biurku. “Więc proszę cię bardzo, nerwy na wodzy, oczy przed siebie i plecy proste.” Zaśmiał się i strzelił mnie serdecznie w plery. “Ma się rozumieć, ma się rozumieć, dyrektorze. Takiego człowieka jak pana zawieść, to jak ojca swego zawieść.” Dyrektor wyszedł, chichocząc, a ja zabrałem się szybko za drugą serię. Waliłem sprintem konia, myśląc o ciemnej sali gimnastycznej, rozdygotanych łapach i drobnych małych piersiach ze stojącymi sutkami.

3

Przed zajęciami poszedłem do parku. Zimna duchota jesienna wchodziła w płuca, męczyła, skraplała pot na skroniach i za koszulą. Buty wchodziły w liście i wyspy błota, małe żaby i kumaki wskakiwały do bajora. Gdzieniegdzie można było wypatrzeć uczennice, skrywające się za drzewami albo tłoczące przy kapliczce.

Czy jakakolwiek modlitwa tych nimfetek była szczera? Czy którakolwiek z nich prosiła o coś bożka wulgarnym tonem? Czy którakolwiek chciała pluć mu w mordę? Usiadłem na ławce, z tyłu krzewy drapały mnie po płaszczu, i zastanowiłem się, dlaczego polskie szkolnictwo nie pozwalało na białe stroje uczennic. Wyglądałyby wtedy jak nimfy na tle romantycznej tandety starego parku. Zostały zawinięte jednak w czarne płótno, kondukt pogrzebowy młodości.

Wszedłem po schodkach do dworku, po chwili trafiłem na swoją salę. Bałamutki tłoczyły się przed drzwiami, ale wystarczyło ledwie zauważalne skinienie, aby ułożyły się w równych rzędach niczym rzepy w ogrodzie. W sali szybkie odliczanie dziewcząt i moje długie monologi. Ze ścian straszyły zdjęcia wielkich Polaków. Nieżywa zgraja jak wypompowany pęcherz. Program nauczania był fatalny – odzyskana niepodległość, niepewność bytu wymagały trzymania się najprostszych, banalnych wartości i tekstów. Nacjonalistyczne agitki, żarliwe słowa, niedojrzałe metafory, a filozofia światowa traktowana niby niepotrzebny kundel. Aby siebie i te gąski trochę rozerwać, przy okazji poczuć się jak antypatriotyczny rebeliant zacząłem rozprawiać o nurtach apollińskim i dionizyjskim. Ład wymaga po czasie podważenia go w wielkim tańcu, kiedy wszystkie wartości się zrównują, a człowiek przez chwilę może być wolny jak zwierzak. Spojrzałem na nie, ale nic w nich nie dostrzegłem. Na oczach miały bielmo, siatkę, pajęczynę, siedziały w swoich kokonach i pewnie nawet gdybym się rozebrał, niczego by nie zauważyły. Pod koniec zajęć zahaczyłem o Bergsona i jego essey o komizmie. Spytałem je, jakby nigdy nic, co je śmieszy, co je bawi. Nie istniała jeszcze wtedy zasada, która pozwalałyby tym dziewczynkom się odezwać na zajęciach bez imiennego wskazania, stąd siedziały wystraszone w swoich ławicach. Spytałem jeszcze raz, „co was potrafi rozśmieszyć, czym jest w ogóle śmiech?”. I nagle jedna z dziewcząt wstała. Miała przenikliwy wzrok i mocno uwydatnione kości policzkowe. Przypominała mi chudszą wersję Gośki. Czekałem, czekałem, aż nagle dziewczę powiedziało, „śmiech to ha-ha”, akcentując to ha-ha w taki sposób, aby mnie przedrzeźnić. „Ha-ha?”, spytałem dość głośno. „Tak. Sądzę, że na większość pytań trzeba udzielać jak najprostszych odpowiedzi. Śmiech to ha-ha”. Mruknąłem z niezadowolenia jak gruby wilk, czując się przy tych pensjonarkach pierwszy raz jak prawdziwy mężczyzna, którym nigdy nie byłem. „Imię?!”. „Lena”, odpowiedziała bez skrępowania. Zrobiłem kilka kroków, rozejrzałem się po sali i wbiłem w nią wzrok. „I może Leno jeszcze sądzisz, że nie warto głowić się nad podstawowymi zagadnieniami; że filozofia jest niepotrzebna?”. Zbliżyłem się do jej ławki, a on chyba gniotła w sobie jakąś kulkę złości, zagryzała wargi i patrzyła na mnie wyzywająco. „Tak, sadzę, że większość filozofii to bzdury”. Po sali przebiegł dziewczęcy szmer. „Ręka!”, krzyknąłem. Pensjonarka położyła dłoń na ławce, a ja szybko uderzyłem ją długim drewnianym wskaźnikiem, który służył do wskazywania punktów na mapach i tablicach. Lena cofnęła rękę z sykiem, spojrzała na mnie, jakby chciała mnie zabić, a obok jej dzikiego oczka utworzyła się mała łezka. „Masz dwieście razy napisać: Życie to tajemnica, którą trzeba odkryć.”. Wróciłem na swoją katedrę i zadałem dziewczętom zadanie domowe, „Co mnie bawi? Praca na podstawie „Śmiechu. Esseyu o komizmie Henriego Bergsona”.

Dni mijały leniwie. Czasem popijałem z dyrektorem, opowiadaliśmy sobie wtedy różne głupoty i zmyślone historie. Był w tym człowieku po sześćdziesiątce młody chłopak, który miałby ochotę wysypać pinezki na stołki w jadalnym i biegać całymi dniami po bruku i polach ze śliną na pysku. Przed innymi nauczycielami grałem dziwaka, aby potem przysłuchiwać się plotkom na swój temat, które rosły, puchły, zmieniały się, aby szybko obumierać jak owoce zostawione na mrozie. Do wielkich chłodów został jeszcze kawałek czasu, więc często po zajęciach jeździłem powozem do pobliskiego miasteczka lub przechodziłem się po lasach. W wolne dni jeździłem do centrum na cały dzień, aby siedzieć w kawiarni, czytać książki i prasę. Smutna to była mała brukowa twierdza. Jedna niedługa ulica, kawiarnia, kino-restauracja, hotel z chyba burdelem na górze, garść sklepów i biedziutkie, pobite przemianami, obijobruki, które prosiły zawsze o kilka złotych na bimber. W kawiarni czasem widywałem swoje podlotki, które przybywały tu z panią wychowawczynią. W dni wolne były bardziej rozluźnione, śmiały się, spijając lekką kawkę z bitą śmietaną. Widywałem też Lenę, która nie miała zbyt zażyłych kontaktów z koleżankami. Kilka razy zauważyłem, że tłucze się z którąś z pannic albo ciągną się za warkocze. Nie miałem oczywiście ochoty reagować, to miły widok gdy nimfetki są w walce, odkrywają pokłady mocy swoich ciał.

Czytałem te książki i prasę w kawiarni i nic nie chciało mnie rozbawić. Ciekawiło mnie, co te dziewuchy napiszą, może akurat będą zabawne w swoim imbecylizmie? Pożarłem Bergsona dawno temu i właściwie nic nie pamiętałem. Śmiech pojawia się wtedy, gdy duch zderza się z materią? Śmiech jest naturalną właściwością ducha, w ten sposób się duch realizuje? Smutek jest tak bliski śmiechowi, że wystarczy pół stopnia różnicy i zamienią się miejscami? Nic mnie nie śmieszyło, czasem tylko drgnęły mi kąciki na myśl o pewnych zbitkach słownych czy sytuacyjnych. Ale na przykład, gdy jeden kumpel ze stancji w czasach studenckich zerwał plakat z Piłsudskim z ulicy i pijany odlał mu się na mordę, to ryczałem dwa dni. Nigdy tak mocno się nie śmiałem. Przypomniałem sobie, że raz do naszego miasteczka przyjechało kino i puszczali krótkie ruchome obrazy z dalekiej Ameryki. Na ubitym polu siedzieliśmy na drewnianych krzesłach, a prowadzący na podeście tłumaczył, że to, co zobaczymy, nazywa się slapsztyk, czy coś podobnego. Krótkie zabawne sytuacje, które przysporzą państwa o prawdziwy ból brzucha! I patrzyłem na to rozedrgane morze głów. Zaśmiewali się, klepali w kolana, spadali z krzeseł na bure klepisko. Słońce zachodziło nad lasem i budynkami, a na ekranie klauni w za dużych butach kopali się w dupy, biegali wokół drzew, wywracali się nawzajem. Byłem chyba jedynym, który patrzył na to z zażenowaniem. Podobno takie rzeczy kręcą Żydzi, aby zawładnąć nad światem. Gdy swołocz będzie się śmiać i turlać po trotuarze, oni sprytnie wyjmą im w tym czasie monety z kieszeni. Wróciłem po seansie do domu, wyprzedzając po drodze rozbawionych rodziców, usiadłem na łóżku i już wiedziałem, że nie pasuje do tego miasteczka. A trafiłem dla wątpliwej kariery pedagogicznego giermka do prawie identycznego, do którego jeszcze musiałem dojeżdżać powozem.

4

Wypytałem panią Andersową o poprzedniego nauczyciela, tego bałamuciarza z sali gimnastycznej. „Bardzo sympatyczny, z poczuciem humoru, ale od początku dziwnie świeciły mu się oczy i miał lepkie rączki”. Potem zdradziła mi wszystkie szczegóły z felernego pięknego wieczoru przy drabinkach. Poszedłem tam później raz, gdy było pusto i wizualizowałem sobie podniecony tamtą dwójkę.

Dziewczynki oddały mi swoje prace. Gruby plik papierów leżał na moim biurku. Zadałem im kilka zadań z podręcznika, a sam kiwałem palcem w bucie, patrzyłem na kasztanowce przez okno, smucąc się, że zaczęły się deszcze, deszcze, mżawki, krople na parapetach, płaszczach, butach, dłoniach, kapeluszach. Patrzyłem też na Lenę, na jej długie palce, kościste nadgarstki, zwierzęce zachowanie, maniery, spojrzenia. Chciałem złapać ją za gardło, przygnieść do ławki i długo lizać ją po uszach. Wziąłem do ręki jej karne dwieście zdań, o których całkiem zapomniałem i zacząłem liczyć. Wyszło mi 199, przeliczyłem jeszcze raz, znów 199. Dałem dziewczynce trzecią szansę, także 199. Po zajęciach zatrzymałem ją przed wejściem. „Przelicz mi te zdania”. Długim paluszkiem wskazywała każde z nich i cicho liczyła. „Ile ich jest?”, spytałem zimnym tonem. „Sto..”. „Ile?!”, „Sto dziewięćdziesiąt dziewięć”. Nie wiem, jak to się stało, ale uderzyłem ją pięścią w dłoń, a gdy zaczęła uciekać popchnąłem ją na ławkę. Uderzyła brzuchem o kant, opuściła torbę, a potem dysząc, na kolanach dotarła do drzwi. Przed ucieczką wysłała mi spojrzenie pełne nienawiści, ale było w nim coś jeszcze, wdzięczność? Zacząłem szybko oddychać i drapać się po twarzy. Co to miało znaczyć? Czy ktoś nas widział? Czy ta dziewczyna ma chociaż jedną przyjaciółkę, której o tym opowie? Co to było kurwa za spojrzenie? Tak nie powinny reagować młode dziewczyny.

Wieczorem, leżąc w swoim łóżku, trochę się uspokoiłem. Ciepłe złote wieczory z Gośką nakładały się na obrazy ciemnej sali gimnastyczną i spojrzenie Leny, która mówiła nim prawie, „bij mnie, proszę, dalej”. Nie mogłem się uspokoić, podniecenie naciskało na czaszkę. Uspokoiłem się dopiero, gdy dwa razy spuściłem się na chustkę. Oddychałem głęboko; za chwilę włączyłem lampkę i zacząłem sprawdzać prace o humorze. Jak niezwykle nudne to były wprawki. Pasaże beznadziejnych anegdot, zapewnienia, iż mimo tego, że Arystoteles sądził, że śmiejemy się wtedy, gdy drugiemu dzieje się krzywda, to mnie, dobrą dziewczynę z prywatnej szkoły wcale krzywda drugiego człowieka nie bawi! Kilka prac na dobry, bo zostały chociaż poprawnie napisane, ale dopiero pod koniec wpadłem w studnię, essey Leny! Drgało mi całe ciało, chłód mieszał się z pobudzeniem. Dziewczyna pisała, że bawi ją tylko to, gdy źle jej się dzieje, gdy świat ją poniewiera i ośmiesza, a na koniec przytoczyła zdanie z Bergsona, którego kompletnie nie pamiętałem. A mianowicie myśl, że człowiek bardzo inteligentny, z dystansem do świata – o czym miałoby niby świadczyć duże poczucie humoru – tak naprawdę kroczy ku samozagładzie społecznej i głębokiemu pesymizmowi. „Dlatego wolę być głupia, aby przejść przez życie względnie radośnie”, tak zakończyła swój esseyik. Jakież dziwne to było dziewczę; zasnąłem ze słodkim smakiem w ustach, rozmyślając o chwili, gdy pochwalę ją przed całą klasą.

Wstałem rano, świat wydawał się najlepszym ze światów. Słyszałem radość, śpiew ścian. W sali podczas zajęć wysypałem na biurko kartki z torby. Odchrząknąłem i zacząłem chwalić dziewki. „Ciekawie zrealizowany temat. Wspaniałe anegdotki. Największą uciechą dla nauczyciela jest to, że sam może się pośmiać, czytając prace o humorze. Jest tylko jeden esej, który zupełnie nie przypadł mi do gustu”. Kwadrans przed zajęciami wpadło mi do głowy, że ta dziewucha wcale nie chce, żebym ją chwalił, pragnie połajanki i publicznego ośmieszenia. Dziwnie rozbawił i spodobał mi się ten pomysł. „Lena, proszę wstań”. Dziewczyna wstała ze znudzoną miną, miała inaczej ułożone włosy. „Twoja praca jest niedorzeczna, a może nawet obrazoburcza. Gdybym pokazał ją twoim koleżankom, na pewno by się zawstydziły i cię nie polubiły”. Lena patrzyła tępo przed siebie, a reszta dziewczątek spoglądała na nią z otwartymi ustami. „Chciałbym, żebyś przeprosiła swoje koleżanki z powodu tego obrzydliwego kawałka tekstu”. Pensjonara wybełkotała coś cicho. „Głośniej!”. Spróbowała, znowu słabo. „Głośniej, do cholery jasnej!”. Lena krzyknęła, „PRZEPRASZAM”, a jej głos długo odbijał się w kostce sali. Pokazałem uczennicom, aby jej odpowiedziały, ale nie zrozumiały moich gestów. „Nie ma za co”, syknąłem, a dziewczęta podłapały i huknęły, „NIE MA ZA CO!”. Po chwili jeden nauczyciel zajrzał do klasy, bo dworek był miejscem zdecydowanie cichych nauk i zabaw, więc nasze krzyki musiały być zupełną nowością. Spoglądałem do końca lekcji na Lenę i wyglądało na to, że mi się udało. Dziewczyna drżała i od czasu do czasu wycierała łzy rękawem. Gdy wychodziły, zatrzymałem ją i powiedziałem jej na ucho, że jej praca była najlepsza, a ona odpowiedziała cicho, że to wie i wybiegła z klasy, zanim zdążyłem ją złapać i chwilę potulić.

5

Krótka przerwa szkolna, małe ferie dla dziewcząt. Wszyscy wyjechali oprócz mnie, woźnego i kilku pomagierów. Snułem się po pustych korytarzach i parku, myśląc, marząc, rozkładając na części pierwsze wszystkie swoje fantazje. Pod wieczór przywitał mnie deszcz ze śniegiem, otworzyłem szeroko okna i zacząłem łapać płatki na język. Biały mokry puch zmoczył mi całą twarz i włosy. Wytarłem się w ręcznik i orzeźwiony dalej krążyłem po przybytku. Długie cienie, kamienne tunele, stare głosy. Gmach pachniał mokrą tłuczoną cegłą, tętnił historią, rozbitymi kolanami, łapami na pośladkach, pierwszą miesiączką, wyrwanym włosiem. Wzywała mnie sala gimnastyczna, do której czasem zaglądałem jednym okiem. Panienki w białych i niebieskich strojach ćwiczyły w korowodzie. Dalej spokojne, ale chwilowe wyjście z mundurków dawało im siłę i nową wolność. Prężyły się, pokazywały przed sobą nogi, zataczały koła. Teraz sala była cicha i pusta, przejeżdżałem po szczeblach drabinek, budząc uśpione dźwięki. Ciekawe, gdzie wtedy stali. Gdzie się migdalili. Czy to był jeden wyskok czy stały proceder? Przed krótkimi feriami rozmawiałem z jednym nauczycielem o Lenie. Mówił, że pedagogiczne ciało jest zaniepokojone jej zachowaniem. Próbowałem jej bronić, mówiąc, że napisała kapitalną pracę i że to kawał niegłupiej dziewuchy. „Wiemy to, ale jest w jej zachowaniu coś bardzo niepokojącego”, odparł i wysłał mi specyficzny uśmieszek. Czyżby to Lena zabawiała się tutaj z tamtym nauczycielem? Zacząłem się dotykać. Przejeżdżałem palcami po twarzy, szyi, klatce piersiowej, brzuchu, dotykałem penisa. Czy to Lena była przygniata do drabinek? Ocierałem się o nie, cicho jęczałem i wsadzałem sobie palce do ust. Jak to jest nią być? Jak to jest być taką dziewczynką? Wyobrażałem sobie, że jest ktoś za mną, że mnie dotyka i obłapia. Po kilku minutach wybudziłem się z mirażu i chyba doszedłem w majty. Zebrałem się szybko i uciekłem z sali.

Leżąc w swoim łóżku, myślałem o Lenie. Pierwszy raz ktoś był w stanie przykryć w mojej głowie Gośkę, która cicho odlatywała w nieznane, przemieniała się w nową substancję. Wiedziałem, że muszę działać, muszę popchnąć sprawy do przodu. Może udałoby się ponowić scenę na sali gimnastycznej? Wziąć tę nimfetkę gdziekolwiek, złapać, powoli znieważać, traktować jak obcą formę bytu, którą można zniszczyć. Cieszyłem się, że nie jestem już zlęknionym człowieczkiem, którego można dowolnie strugać, strasząc konsekwencjami, prawem, społecznym ostracyzmem. Wszystko jedno, chciałem kroczyć w to, czego nie rozumiałem, węszyć za tym, co płonęło najmocniej, podążać za podszeptami ciała i podświadomością. Śnieg padał coraz mocniej, zszedłem pod dworek, zacząłem łazić po podwórzu, zostawiając za sobą płytkie ślady. W kącie parku, blisko krat dzielących szkółkę od wielkiego świata, rozebrałem się i położyłem nagi w śniegu. Czułem ogień, który buzował w każdej części ciała. Chciałem topić śnieg i ziemię, wżynać się coraz głębiej. Wracając, głośno się śmiałem, a gdy rzuciłem się na łóżko, zasnąłem szybko jak osesek w miodzie.

Dzierlatki wkroczyły w szkołę z nową siłą. Każda z nich coś przywiozła z domu, chwaliły się przed sobą małymi skarbami lub wypieczonymi przez ich matki wiktuałami. Kątem oka zobaczyłem, że Lena ma na sobie nową ozdobę, mały wisiorek z zielonym oczkiem. Coś mnie zakuło w środku. Może to od jakiegoś gacha, starego knura z jej rodzinnego miasteczka? Strasznie się wkurwiłem i byłem przez całą lekcję opryskliwy dla uczennic. Moja dziewczyna przyjmuje błyskotki od jakichś alfonsów?! Lekcja powoli się dogaszała, do końca zostało może pięć minut, a Lena mechanicznie wstała i podeszła do okna. Zbaraniałem i patrzyłem z otwartymi ustami, jak dziewczyna przygląda się białemu krajobrazowi za oknem. „Czy panience coś się nie pomyliło?”, spytałem, ale pytanie wpadło w przestrzeń, aby za chwilę się rozprysnąć. „Lena! Wracaj na swoje miejsce!”. Bez reakcji – podfruwajka nie słysząc, kontemplowała biel landszaftu. Podbiegłem i złapałem ją za rękę. Miała wielkie oczy, musiałem wyrwać ją z głębokiej mary. Zaciągnąłem ją na miejsce tak, jak mąż wyciągałby pijaną żonę z gównianego szynku. Po zajęciach pokazałem palcem, że ma do mnie podejść. Lekko otwarte usta, poruszający się nos jak u wilczura, oczy skupione, wgapiające się w jeden punkt. „Co to miało znaczyć? Nie wiesz, że masz już kłopoty? Wielu nauczycieli cię tutaj bardzo nie lubi”. Stała sobie przy katedrze, za chwilę odeszła, robiła kółka i piruety wśród ławek. „I co z tego? Mogę już iść?”, zaczęła chichotać. I wtedy nie wytrzymałem, złapałem ją i przygniotłem jej głowę do ławki. Podwinąłem jej spódnicę i szarpnąłem za rajtuzy. Zacząłem z całej siły bić jej pośladki. Może jeszcze na początku były to klapsy, ale później przerodziły się w regularne, silne ciosy. Patrzyłem tak samo jako ona na biel za oknem, uderzałem, jakby stanowiło to najbardziej naturalną i właściwą relację między wychowawcą a uczennicą. Jej płacz dochodził z bardzo daleka, przytłumiony niewidzialną błoną. Gdy się obudziłem, zobaczyłem skórę w kolorze dojrzałych jabłek, przetykaną małymi żyłkami o fioletowym zabarwieniu. Dziewczyna spływała po ławce, aby za chwilę przyjąć na podłodze pozycję embrionalną. Patrzyłem na nią, jak zwija się jak robaczek, próbuje ubrać rajtuzy. Było w tym coś bardzo czułego i delikatnego. Schyliłem się i zerwałem jej z szyi wisiorek. Po minucie zebrała się z podłogi i bardzo wolno, powłócząc nogami, wyszła z sali.

Duma i tajemnicza moc trwała we mnie pięć minut, aby szybko zamienić się w trwogę. Poczułem zimno i strach, nie miałem pojęcia, czy to, co się rozegrało przed chwilą, odbyło się na prawach realności, fantazji czy fikcji. Ścisnąłem wisior w ręku i cisnąłem nim w okna. Zacząłem chodzić po klasie, gryząc palce i skomląc katatonicznie, „nie, nie, nie”. Położyłem się na ławce i wydałem kilka krótkich bolesnych krzyków czy to westchnięć. „Coś trzeba zrobić, coś trzeba zrobić”, powtarzałem, przeglądając szafki i biurka dziewczyn. Dorwałem się do ławki Leny. Cyrkle, notatki, linijki, kałamarze i dziwny zeszyt. Otworzyłem, daty, chyba pamiętnik. Zdarzenia, dziwne miejsca, trochę szkoły, i zdanie: MÓJ NAUCZYCIEL JEST SŁABYM CZŁOWIEKIEM.

6

Wybiegłem z sali z pamiętnikiem pod pachą. Nie zważałem na nic, prułem przed siebie i chciałem się ze wszelkich sił dostać do swojego pokoju. Zauważyłem uśmiech dyrektora, ale krzyknąłem tylko, „nie teraz, nie teraz”. Wrzuciłem pamiętnik pod łóżko, a sam wskoczyłem na górę i zawinąłem się w poszwy jak bobas. Bałem się ponownie spojrzeć na te strony zapisane równym pismem. Co było przed tym zdaniem? Co znajdowało się po nim? Chuchałem w poduchę, drapałem prześcieradło, a pamiętnik czekał pod łóżkiem niczym skorpion. Spokojnie, spokojnie, odwagi, przecież ten pamiętnik jest o niej, nie o tobie. Może to jedno, jedyne zdanie wyrwane z kontekstu. Sięgnąłem pod łoże, dotknąłem obwoluty; była gorąca. Złapałem zeszyt i podrzuciłem go, spadł mi na nogi. Wziąłem pamiętnik w dwa palce, jakbym badał nieznany gatunek płaza. Wreszcie otworzyłem go i zacząłem czytać. Początki tekstu ślamazarne, widać, że Lena nawpieprzała się w pewnym momencie Freuda i całe swoje wczesne życie analizowała przez pryzmat fazy oralnej, analnej, fallicznej. Chimeryczne, powtarzalne fragmenty. Gdy jednak porzuciła teorię i rzuciła się w życie, w swoje obserwacje, odczucia, doświadczenia, wspomnienia zdecydowanie stały się smaczniejsze. Jej matka została przedstawiona jako chmura bezwzględnego ciepła, do którego w każdej chwili można się zwrócić. „Istnieje pewna głupia stałość w moim życiu. Matka. Zawsze w ciemnych sukienkach. Płynie przez pokoje i mogę do niej przylgnąć. Niezależnie czy zrobiłam coś złego, czy dobrego, matka jest taka sama. Drażni mnie jej niewzruszona dobroć.” Potem nad strony pamiętniczka napływają czarne obłoki, zjawia się ciemny bóg, figura ojca. Ojciec lał ją za wszelkie przewinienia. Dziewczynka często nie widziała, jak zostaną zinterpretowane jej działania. Musiała się nauczyć, co ojciec uznaje za dobry, a co za zły uczynek, nawet jeśli kompletnie nie podzielała ojcowskiej moralności. „Jeśli matka to ciepły ocean, którego nie dało się wzburzyć, ojciec był jej przeciwieństwem. Wracał często nocami, i tak właśnie mi się jawił: jako sama noc czarna. Egzaminował mnie, sprawdzał moje ręce, strój, biurko, zeszyty. Gdy cokolwiek mu się nie spodobało, kazał ściągnąć rajtuzy i wymierzał wielokrotność batów. Nie mogłam uniknąć matczynej dobroci, była ciałem stałym, ale złością ojca nauczyłam się po czasie grać.”

Trudno czytało mi się te ustępy. Śmiałem się i płakałem na zmianę. Stawałem się tą smarkulą, ale byłem jednocześnie kimś, kto patrzy na nią z boku i chce dla niej jak najgorzej. Chciałem bić i być bitym w jednej chwili, to możliwe najlepsze dążenie do poczucia stałości. Myślałem też chwilami, że pamiętnik jest zmyślony, że to to fikcja, literatura, opowiadanie. Bo kto trzymałby swój skarb, prawdę w tak łatwo dostępnym miejscu? Czy dziewczynka go tam specjalnie podłożyła, abym dał się nabrać? „Czułam, że gdy przewidzę, czy ojciec zleje mnie wieczorem, czy też nie, odzyskam wolność, to ja będę kierowała sytuacją. On stanie się tylko pacynką w moich rękach. Dlatego gdy chciałam dostać, specjalnie robiłam złe rzeczy, czyniłam ojcu psikusy. Raz nawet wylałam dwa kubki wody na jego buty i nie mógł wyjechać w swoich ulubionych na ważną delegaturę. Wiedziałam też, że gdy po biciu długo wyłam, turlałam się po dywanach i krzyczałam „jestem najgorsza”, ojciec nie bił mnie przez najbliższy tydzień. Po czasie jednak cwaniura mnie przejrzał. Złapał mnie mnie za podbródek i krzyknął, „ty to robisz specjalnie, gówniaro, chcesz być bita pasem, co?!” Matka wtedy patrzyła zza rogu z przestrachem i nie odważyła się wtrącić, tak jak zawsze stała z boku. „To nie będę cię bił, kurewko!”, wydarł się, trzasnął drzwiami i po prostu przestał, musiało stracić to dla niego w jednej chwili smak. Prowokowałam go, mówiłam mu na ucho tak, jak córka ojcu nie powinna mówić, ale się nie ugiął i więcej mnie nie uderzył.”

Musiałem odsapnąć, przeszedłem się po pokoju, patrzyłem za okno w świat, w którym zbierał się śnieg. Grube pokrywy białości świeciły się w dalekim słońcu jak kurhany, a na nie spadały kolejne serie; blady mokry kurz, wilgotna kreda, pulchne chusty, które strącały się na ziemię. Ukląkłem przy łóżku i czytałem dalej.

„Nowy to był czas, gdy uwypukliły mi się biodra. Łapałam je w ręce i kompletnie nie potrafiłam siebie rozpoznać. Później spuchły mi piersi i uwydatniły sutki. Nie mogłam już bezkarnie przejeżdżać palcami po ciele, bo dawało mi to nieznaną przyjemność. Matka kładła mi w pokoju broszurki, w których różni autorzy grzmieli, że dotykanie siebie nie jest w porządku, że z tym trzeba poczekać aż do zamążpójścia; że to inny, odpowiedni, wybrany przez boga człowiek może nas dotykać, ale sami siebie nie możemy, bo to grzech, wstyd i plagi egipskie. Jeśli ze swoim ojcem potrafiłam grać, to tym bardziej z bałtunowatymi broszurami. Przypisywałam je do swoich kajetów, całkiem zmieniając treść, z „nie wolno siebie dotykać”, robiłam „wolno siebie dotykać”, etc. Toteż dotykałam siebie bardzo często i odkrywałam nowe możliwości. W tym czasie mój ojciec staczał się jak beczka. Przychodził do domu pijany, bił matkę, a na mnie nawet nie patrzył. Podobno jego bankowe interesy nie miały się najlepiej. Spraszał kumpli, grali w karty, dudlali wódę. Potem znajdowałam ich rano w jadalnym i kuchni, jak spali we frakach na podłodze jak szczeniaki, porzucone przez złą matkę sukę. Ojciec w pijanych zwidach często zapominał, kim jestem. Myślał chyba, że jestem domową służką, bo kazał mi przynosić mięsa, zagryzki, polewać do kielonów. Naszą pomoc domową dawno zwolnił, aby mieć więcej pieniędzy na wódkę. Matka chciała mnie wyręczać, ale wtedy ojciec popychał ją z całej siły na ścianę, nie przejmując się tym, że wszystko widzą jego koledzy szlachciury”.

Przełykałem ślinę. Z jednej strony chciałem się onanizować, a z drugiej płakać nad nieszczęściami świata, brać te wszystkie biedne dzieci w ręce, przytulać i dawać im słodką kaszę mannę. Płonąłem, ale też coraz mocniej chciałem wyrżnąć z siebie tę część psychiki. Pójść do kowala, który wybiłby złe ziarno z głowy, ustawił inaczej dagerotypy w mózgowiu, wypuścił wapory, wbił w głowę igłę.

„Ojciec często klepał mnie po pupie, chyba już kompletnie nie rozpoznając, kim jestem. Na oczach miał ścięte białko, mgłę. Nie widział nic więcej poza kartami, mordami kolegów, kolejnymi racjami wódy i kiełby. Przyjmowali podobno też morfinę. Matka łapała mnie w ramionach w zakamarkach domu, przytulała i mówiła, że niedługo się z tego wyrwiemy, wyjedziemy na koniec świata, może na szczęśliwe gorące wyspy GALAPAGOS. Leżałam długimi nocami w swoim pokoju i patrzyłam w sufit. Nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi, co ja właściwie miałam zrobić w tej sytuacji, aby świat stał się odrobinę lepszy? Pewien raz gdy zapadałam już w sen, drzwi od mojego pokoju skrzypnęły. Ktoś zaczął się skradać, dotykać mojego łóżka, nóg pod kołdrą. Czułam tylko zapach alkoholu i przetrawionego jedzenia. Później zdarzało się to coraz częściej. Udawałam wtedy, że śpię, mówiłam sobie, że to sen, a sen przecież jest fikcją. Ręce chodziły po moim ciele, obłapiały mnie po biodrach, pupie, piersiach. Czułam na twarzy język i twardy zarost. Wąsy drapały mnie w usta. Nie miałam pojęcia, który to z kolegów ojca, a może sam ojciec, bo wszyscy wyglądali podobnie i mieli wąsy według tej samej mody. Zawsze gdy ten człowiek się na mnie kładł, mocno rozluźniałam całe ciało i udawałam, że śpię. Nie bolało mnie to, było całkiem obojętne, może nawet naturalne. A rano znajdowałam na stoliku kwiaty, czekoladki, książki, które chciałam kupić. Nie do końca lubiłam noce, ale za to kochałam poranki”.

Graf: Adrianna Grabowska

Nie wytrzymałem i szybko zrobiłem sobie dobrze ręką. Była we mnie wielka brudna kula, zlepek wszystkiego: strachu, podniecenia, niegodziwości, dobroci, empatii, chamstwa. Doszedłem na podłogę i położyłem się na plecach. Nie miałem siły dalej czytać, za bardzo kochałem tę historię, mogła mnie rozerwać, rzucić w otchłań, rozdrobnić jak tajna broń rentgenowska. Nimfetka pisała dalej, że nauczyła się otwierać oczy i jęczeć. Nocny napastnik, wilk, mówił, „wiedziałem, że to pokochasz, kurewko”. Później się polubili, przytulali, a on znikał wraz z pierwszym światłem, zostawiając na stoliku skarby.

Musiałem odetchnąć, oblałem twarz wodą. Bardzo chciałem przytulić Lenę. Byłoby to naturalne unieważnienie wcześniejszego bicia. Ale jak dostać się do ich dormitorium? Po tych wszystkich skandalach było zawsze zamknięte na trzy spusty i pilnowane przez kilku niemych drabików. Wróciłem do pamiętnika, aby wreszcie przeczytać coś o sobie. W pewnym momencie pensjonarka zaczęła pisać w czasie teraźniejszym. Nie znalazłem jednak żadnych rewelacji o przygodzie na sali gimnastycznej. Może to wcale nie była Lena? W ostatnich wpisach relacjonowała zawiłe stosunki z koleżankami, których nienawidziła. Czuła się od nich lepsza i często nazywała je z przekąsem „dziewicami”. A o mnie tylko drobny fragment: Mój nauczyciel jest słabym człowiek, dlatego może mnie mieć tak jak tamci.

7

Nie jadłem za wiele, chodziłem po dworku jak umarły. Lekcje prowadziłem niedbale, nie chciało mi się gadać z szanownym gronem. Lena po każdych zajęciach szybko biegła do drzwi i nie potrafiłem jej zatrzymać. Na lekcjach kilka razy próbowałem ją ośmieszyć, ale przestała reagować na zaczepki. Gdy łapałem ją przy innych dziewczynach, zaczynała piszczeć, więc szybko ją puszczałem, aby nie wzbudzać podejrzeń. Wiedziałem, że moją jedyną szansa był wąski korytarzyk między salą gimnastyczną a stołówką. Odcinek owiany złą sławą, od początku pobytu w dworku wszyscy opowiadali o nim niestworzone historie. Kilka razy widziałem, że Lena lubiła się tam zakradać i siedzieć sobie samej na podłodze pośrodku. Krążyłem wokół zakazanej ścieżki i wypatrywałem nimfetki. Niestety ciągle trzymała się przy innych trzpiotkach, pewnie w ten sposób czując się bezpiecznie. Zbliżały się jednak święta, nie miałem za dużo czasu, więc dorwałem ją przy sali gimnastycznej. Zamknąłem szybko drzwi, przygniotłem je plecami, aby inne dziewczątka nie wiedziały sceny. Ściskałem Lenę z całej siły, szepcząc jej na ucho, że tego właśnie mała dziewczynka chce. Pensjonara powiedział spokojnie, że mam trzy sekundy, aby ją puścić, inaczej zacznie krzyczeć. I za chwilę ozwał się straszliwy pisk. Puściłem ją i wbiegłem w opuszczony korytarzyk, docierając do stołówki. W środku pozdrowił mnie dyrektor. Mówił, że wyglądam ostatnio bardzo blado i podejrzewa u mnie anemię, „Krwiste mięso, krwiste mięso to odpowiedź”, radził mi i kiwał głową.

Mam trzy dni, a potem niech nawet zawali się cały świat, mówiłem sobie. Napisałem list do Leny przy swoim biurku. Opisałem dokładnie, gdzie znajduje się mój pokój i o której powinna się stawić. Prosiłem o trzy puknięcia, abym mógł rozpoznać, że to ona, a nie nieproszony gość. Bardzo chciałem się masturbować, ale uznałem, że zostawię wszystko dla Leny, która na pewno przyjdzie, bo czemu miałaby nie przyjść? Drżałem dzień później jak uczniak na lekcji. Liścik wsunąłem w pamiętnik i przekazałem go jej po zajęciach.

Zostało jeszcze wiele godzin do północy, czasu, który zapisałem w liście. Pobiegłem za dworek na pola i do lasu. Wyglądały jak dzieło malarza z prowincjonalnej szkoły artystycznej. Przyroda umie się ubrać tylko latem, reszta roku to typowy wygląd szmaty. Śnieg skrzypiał pod butami.

Wróciłem do pokoju, próbowałem zająć czas lekturą, wspomnieniami, grami słownymi, wszystko jednak na nic. Głośno oddychałem i przed oczami miałem tylko jeden obraz. Mrok gęstniał, sekundy przelewały się nieskończoność, śnieg prowadził za oknem swoje gry. Usłyszałem puknięcia w drzwi, ale były to tylko dwa uderzenia. Zamarłem w sobie i powlokłem się do wejścia. Któryś z młodych nauczycieli z rudą bródką. „Przepraszam, że przeszkadzam, ale dyrektor dzisiaj wyszedł wcześniej i kazał Panu przekazać, że coś się święci, dziewczęta są niespokojne, gdzieś krąży zła materia”. „Naprawdę tak powiedział?”, prychnąłem. „Dokładnie tak, cytuję słowo w słowo”. „Dziękuję ci w takim razie, drogi kolego”. Patrzył na mnie głupim wzrokiem, aby za chwilę spytać, „A może napijesz się z nami kolego? O ile sobie dobrze przypominam, nie uczestniczyłeś nigdy w żadnej z naszych popijawek”. „Drogi kolego, dziękuję ci najserdeczniej z całego mojego serca, z serca mojej matki takoż, ale wyobraź sobie, że mam w swoim życiu ciekawsze rzeczy do roboty!”. Rudy się strapił i uciekł jak kotka w ciąży. Uśmiałem się i położyłem zadowolony na łóżko. Każda zwycięska batalia z młodym gronem bardzo pozytywnie mnie nastrajała. Wyczyściłem umysł ze wszelkich wątpliwości. Ta kokietka zaraz przyjdzie i będzie w pełni do mojej dyspozycji i przyjemności. Zacierałem ręce, gdy usłyszałem trzy puknięcia. Otworzyłem drzwi i to była ONA.

Szybko wciągnąłem ją do pokoju i sprawdziłem, czy nikt jej nie widział. „Nikt cię nie widział?”. „Na pewno nikt, wiem, jak chodzi się w nocy po dworku, aby nikt nie zauważył”. Pocałowałem ją w usta, ona odpowiedziała. Uśmiechałem się, ona też wyglądała na dziwnie zadowoloną. Nie wiedziałem, czy z nią rozmawiać, czy się na nią rzucić. Zamknąłem drzwi na klucz, przestawiłem na biurku lampkę tak, aby rzucała odpowiednie światło na łóżko. Piękno, skóra, każdy detal powinny być oglądane w odpowiednim nastroju wizualnym. Usadziłem ją na łóżku i przylgnąłem twarzą do jej ud, łydek. Zdjąłem jej buty, całowałem jej stopy w rajtuzach. Łapałem ją za biodra i talię. Lena niczym dużo starsza kobieta wsadzała mi ręce we włosy, gładziła mnie po twarzy. Chwytałem ją za jej małe piersi, mocno ściskałem sutki. Gryzłem ją w szyję i uszy; bił od niej zapach zwierzęcej sierści. Później sprawnie zdjąłem jej rajtuzy i zacząłem lizać jej uda. Miała taki chudy brzuch i wystające żebra. Mocno trzymała mnie za głowę, a ja wśród włosów łonowych gładziłem nosem jej cipkę. Wszystko rozgrywało się bardzo naturalnie, Lena reagowała tak samo, jak kiedyś Gośka. Istniała tylko światłość lampki, realność jej ciała, a dalej mrok, zwały czegoś nieprzystępnego, śmierć. Odnajdowała się, myślała tylko o chwili, nie miała żadnych zahamowań. Miałem całą mokrą twarz, za chwilę w nią wszedłem i rozmazywałem na jej twarzy wilgotność. Od razu zarzuciła mi nogi na plecy i była bardzo głośna. Próbowałem powstrzymywać ją pocałunkami i językiem, który wsadzałem po same gardło, ale nie mogłem jej za nic uciszyć. Nic jej nie interesowało, tylko wpijanie się w chwilę, wywrzaskiwanie całej złości, którą w sobie nosiła. Złapałem swoją chustkę i wsadziłem ją w jej usta. Dziewczyna nie protestowała, chyba nawet ją to podnieciło. I mogłem wtedy być w niej, zapominając o wszystkim, przecinać ją na pół, brać to, co do mnie należało. Często ją dusiłem, ciągnąłem za włosy, biłem po twarzy, gryzłem sutki, Jej podobało się wszystko, zaciskała się na mnie coraz mocniej. Kończyłem w niej i za chwilę zaczynałem znowu. Podniecenie nie odchodziło, ciało nie chciało odpuścić. Godzinami w mokrej pościeli zapadałem się w coś bliskiego, coś, co pamiętałem sprzed lat.

Obudziłem się, a Leny już nie było. Musiała się wymknąć nad ranem. Zostawiła jednak po sobie bardzo wiele, kępki włosów, zapach, pot. Z rozkoszą leżałem w wilgotnej pościeli, lampa dalej się paliła, za oknem szklisty poranek. Wszystko już dobrze, nic nie miało znaczenia, czasem zdobywamy tak wiele, że potem może już nie być nic. Spojrzałem na zegarek, za chwilę zajęcia. Ubrałem się niechętnie i pobiegłem do sali. Leny nie było.

Wróciłem ze spaceru, popołudnie ostatniego dnia przed świąteczną przerwą. Chodziłem jak pijany i nie poznawałem twarzy, ludzie przypominali olbrzymie ryby za szkłem. Okrutnie wyglądały, ale nie stanowiły dla mnie żadnego zagrożenia. Dworek w białej otulinie, ostatnie dziewczątka pakowały bagaże do automobili i powozów swoich rodziców. Zaczęła się mała śnieżyca, a ja zobaczyłem rzecz zadziwiającą. Z jednego z pokoi wypadło kilka ubrań, przedmiotów, zaraz następne. Koszule, kartki wirowały razem ze śniegiem, osadzały się na gołych gałęziach kasztanowca. Po schodach przez burzawę biegł dyrektor w samym podkoszulku. Zupełnie go nie poznałem, może wreszcie zdecydował się na szaleństwo i powrót do chłopięcych figli?

Poczułem silne uderzenie w szczękę, spadłem w śnieg. Splunąłem, czerwień odbiła się w bieli. Potem tułałem się przez biały kurz, szary horyzont lepił niebo i ziemię, nie poznawałem kierunku, ale wszystko wydawało się tak cudownie obojętne. Chciałem po prostu iść w tę stronę, gdzie nic nie miało już znaczenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *