Dwóch ojców

To wszystko jest już jakby za mgłą, trochę obok. W głowie został tylko smak tamtej atmosfery, kilka przeczuć, anegdot, a nie zdarzenia pilnowane z zegarmistrzowską precyzją. Od zawsze obawiałem się tego, że zostanę wplątany w jakąś sprawę o zabójstwo, a potem na przesłuchaniu będą mnie wypytywać, co robiłem w poprzedni wtorek, a ja nie będę miał pojęcia, nie będę w stanie odpowiedzieć. To, co było przed chwilą, zaciera się najmocniej, a to, co starsze wpada do jakiejś atmosferycznej butli i całe dwa lata w jednym miejscu, z jakimiś ludźmi można sprowadzić do kilku zdań, wytartych jak pocztówki w sepii. Te czasy, które mnie ostatnio nawiedzają, gdy łażę po ogrodzie z sekatorem, po pierwszym własnym ogrodzie, były mocno rozedrgane, deliryczne. Nikt wtedy nie wiedział, o co chodzi, a chodziło tylko o to, aby na chwilę stać się kimś innym i nie zgadzać się na to, że ktoś to za nas wszystko wymyślił. Przetaczaliśmy się po parkach, murkach, dworcach, nocach, a prawdziwe życie jawiło się jako pasmo błysków i tarć. Niektórzy szybko z tego wyrastali, znajdowali stałą robotę, kupowali mieszkania, nawiązywali relacje. Garstka zasiedziała się w kotle, a gdy atmosfera się wygotowała, na dnie została bezkształtna maź, w którą wbite były małe wydrążone ludziki.

I z tym wszystkim można się pogodzić, ale akurat jego wspominam zbyt często, gdy siadam z Małpką na leżaku i patrzmy w przestrzeń bez słów. A jak z nim to było? A z nim to było tak:

Nie pamiętam dokładnie, kiedy się pojawił, kiedy się do nas przyłączył. Przesiadywaliśmy wtedy namiętnie u jednego z kumpli, w jego rachitycznym wynajętym mieszkanku. Gołe ściany, kilka materacy na podłogach, śmieci, butelki i projektor, który rzucał na te gołe ściany skrawki filmów, teledysków, zapętlonych animacji. Przez to mieszkanie płynęli ludzie; my zwykle piliśmy wódkę, jaraliśmy blanty, czasem żarliśmy piguły; ale ci ludzie czasem lubili mocniej. Czasem ktoś coś grzał nad kuchenką, a potem leżał w kącie porzucony w jakimś brudnym bezsensownym półśnie. I wiesz od razu, gdy pojawia się człowiek, który jest bliżej ciebie, jakby był zrobiony z podobnego materiału. Inni, gdy znikają, to znikają, czas ich wymazuje. I kiedy pierwszy raz klepnąłem go w plecy i zacząłem rozmowę, to wiedziałem od razu, że życie to dobra rzecz, bo podsuwa od święta bliskich nam ludzi. I tej samej nocy chodziliśmy już razem po świecie, krzyczeliśmy w mroczne niebo, popijaliśmy z butelek i śmialiśmy się, że można istnieć, że jest to możliwe.

I był już tylko on. Niby cały czas siedzieliśmy w ekipie, ale tak naprawdę chcieliśmy rozmawiać tylko ze sobą, być blisko. Imponował mi, był trochę starszy, nagrywał podziemne płyty, długo mieszkał za granicą, często się przeprowadzał, grał na forexie, pracował zdalnie w czasach, gdy nie było to jeszcze zbyt popularne. Chodził w płaszczach, skórach jak jakiś poeta przeklęty i było w tym tyle maniery, ale niektórym po prostu wybacza się więcej.

I ciągle cierpiał, wtedy chyba najmocniej, bo wrócił kilka miesięcy wcześniej z Belgradu, gdzie chodził po barach, snuł się po ulicach, tak jak swego czasu w wielu innych miastach. I tam kiedyś w podziemnym klubie dziewczyna wydzierana od stóp do głowy puszczała swój noise. Drgała naćpana za laptopem, a jemu się wydawało, że patrzy właśnie na niego. Później za nią płynął, a ona tylko pytała, czy coś ma. Miał coś i łazili po uliczkach, a potem skończyli u niej. Zaczęła się miłość i nienawiść, pieprzenie się po bramach, sceny zazdrości, monstrualny kicz. Zagrał po kilku tygodniach w teledysku do któregoś z jej utworów. Chodził w nim w czerni i bieli po belgradzkich zaułkach, cały czas kręcony z profilu, wyglądał w tym teledysku jak przecier z samego siebie: z maszynki wylazła melancholia, nienawiść, niechęć, pretensjonalność. I później, gdy już wszystko się skończyło, oglądał nocami ten teledysk, chlejąc wódę. Wgapiał się w samego siebie, w ten film z kilkoma tysiącami wyświetleń, tęskniąc za nią albo raczej za sobą z nią. Mieszkała gdzieś tam w Savemalii, a on wiedział, że może do niej wstąpić, gdy dziewczyna ma rolety zasunięte do połowy, to był ich tajny znak. A później on chciał więcej, chciał ją zjeść, połknąć. A ona jeździła z koncertami po jakichś klubikach w całej Europie i powiedziała mu, żeby spierdalał do Polski, bo takich jak on, to ona ma dwóch, trzech w każdym mieście. I akurat jak będzie koncertować w Katowicach, Gdańsku czy Warszawie, to on ma się tam stawić, to może coś ze sobą zrobią, może się za sobą prześpią.

I oglądałem go takiego wiele razy, gdy on oglądał siebie, błądzącego w teledysku po brudnym Belgradzie. I gadał wtedy o śmierci, rozkładał ją na cząstki pierwsze, chciał zrozumieć. Mówił, że się jej nie boi, boi się tylko tych kilku godzin, tych kilku chwil przed, bo nie wiadomo, w jaką formę wejść, gdy robi się coś po raz ostatni. „Zresztą i tak myślimy, że będziemy wtedy w dobrej kondycji, będziemy mieli czas na rachunek sumienia, przemyślenie sobie wszystkiego. A na pewno będziemy mieli gorączkę, będziemy słabi, bardziej w fikcji niż w rzeczywistości, będziemy chcieli, żeby to wszystko po prostu minęło”. I wtedy łapaliśmy się za bary, on łkał albo krzyczał. Potem obgadywaliśmy te wszystkie tematy młodych ludzi w czarnej formie, jakiś francuski egzystencjalizm, Hamsun, „Głowa do wycierania”. A potem gdy już był bardzo pijany, znikał swojski i cierpiący chłopak, a z ciała wyłaził robak.

O ile dobrze pamiętam, nasza pierwsza wspólna wyprawa to były Czechy, bo chcieliśmy, aby zapomniał o belgradzkiej flądrze. Pojechaliśmy stopem z Wrocławia i po przekroczeniu granicy zatrzymaliśmy się nad pierwszym lepszym jeziorem, gdzie wynajęliśmy mały drewniany domek. Wokół dziwna pustka, w oddali góry, garstka ludzi szykowała ognisko. Piliśmy Opaty, gadaliśmy z tubylcami mieszanką polsko-czeskiego i patrzyliśmy, jak ogień rozdziera brunatne niebo. Przyjaciel wyłuszczał mi kolejną swoją teorię, mówił, że do życia trzeba podchodzić na świeżo i zawsze czuć się niczym początkujący. Słuchałem go jednym uchem, bo podobnych wizji i teorii obmyślał dziennie około pięćdziesięciu, a kolejne pięćdziesiąt kradł z filmów i książek. W sumie właśnie dlatego lubiłem z nim przebywać, gadanie o abstrakcji zwykle bywa lepsze niż gderanie o tym, co zjadło się dzisiaj na obiad. Ogniskowy tłumek się przerzedzał, a w oddali siedziały samotnie dwie dziewczyny, jasne więc było, że nasze wieczory po prostu muszą się połączyć. Po wstępnym zapoznaniu się z dziewczętami przypomniałem sobie wyimek z reportażu o czeskiej kulturze, według którego Czesi lubią, jak się mówi do nich wprost, lubią bezpośredniość. I spytałem wtedy „dziewczyny, chcecie uprawiać z nami seks?”. Zdziwiłem się, że coś podobnego przeszło mi przez usta, ale i tak dziwniejsze było to, że po prostu wzruszyły ramionami i powiedziały, że w porządku, że lecimy z tym. Po obwąchaniu się wzajemnym i dobraniu w pary, rozeszliśmy się do domków. Dziewczęta były zwykłe, dość rumiane, oczy świeciły im się, odbijając energię ogniska.

W domku, który pachniał przykurzonym drewnem, spiłem z Klarą wino i wypytałem ją o całe jej życie. Mówiła czesko-angielskim o tym, że jej ojciec jest weterynarzem i każe jej podążać jego życiową ścieżką. Nie było to zbyt nowatorskie rozdanie, ale kto miałby być sędzią w sprawach ciekawego przeżywania naszej jednorazowej egzystencji? Leżeliśmy sobie już prawie nadzy, Klara miała olbrzymie aureole wokół sutków, co sprawiało wrażenie, że należy do innego gatunku, może była czeskim gadem. Spytałem ją, o czym chciałaby nakręcić film – odpowiedziała, że o swoim życiu, o tym, że nie zgadza się na bycie weterynarzem, tylko zostaje saksofonistką. „Był już kiedyś podobny film, Pięć łatwych utworów”. Potem powiedziałem jej, że mój film byłby o sąsiadce, która notorycznie włamuje się do mieszkania samotnego mężczyzny i wsadza do jego doniczek nasiona egzotycznych kwiatów. Rośliny by rosły, a ten człowiek popadałby w szaleństwo w tym tajemniczym buszu.

Potem w nią wszedłem i powoli się poruszałem, ssąc jej abstrakcyjne sutki. Gdy to tak trwało i myślałem już o dojściu, usłyszeliśmy krzyk. Zastygliśmy. Po chwili krzyk się powtórzył, rozpoznałem te wrzaski. Szybko ubrałem spodnie i buty i poleciałem do drugiego domku. Wpadłem do środka i zobaczyłem rzecz niemożliwą. Druga Czeszka leżała naga na pościeli, a mój kompan w samych gaciach, wymachując olbrzymim porem, wykrzykiwał, że „większość ludzi to mączka kostna, która ma służyć intelektualnej elicie”. „Liczy się tylko zagęszczenie neuronów, rozumiesz?” – charczał po polsku do dziewczyny, która niewiele z tego rozumiała.

Wracając do Wrocławia, śmialiśmy się z tej robinsonady, a ja spytałem, skąd ten por. Podobno dziewczyny nawiozły dużo warzyw, aby sobie gotować nad jeziorem. Mimo tego, że szczerze chichotałem, myśląc o tej historii, robak, który wyłaził z kumpla, zaczynał mi doskwierać. Wiedziałem, że ma na mnie zły wpływ, ale jakoś nie potrafiłem się temu oprzeć. I trwaliśmy razem na nocnych posterunkach, wycierając różne miejsca podczas krótkich wypraw. Tysiące twarzy, rozmów, myśli, zapisanych kartek, ciężkich nastrojów.

Siedzę dalej z Małpką na leżakach i wspominam. Czasem w głowie, a czasem opowiadam coś na głos. Wtedy Małpka się krzywi, mówi, że jeśli coś już minęło, to nie oznacza tego, że taka przeszłość jest automatycznie interesująca. Ale się nie zrażam, brnę w to dalej, bo trzeba to przemyśleć, ułożyć w odpowiednim porządku.

Po kilku latach przenieśliśmy się z kompanem z Wrocławia do Gdańska, gdzie chodziliśmy po zmarzniętej plaży; łuny statków odbijały się w czerni, a nieliczni spacerowicze sunęli przez mgłę niczym duchy. Poza plażą były bary, zagadywaliśmy starych bramkarzy, aby opowiadali nam o gangsterskim Trójmieście lat 90. Co jeszcze? Mżawki, chłód, wiatry, chichoty w zaułkach, dorywcze prace, rzyganie z molo prosto w rozgrzane fale. Zbliżała się nasza kulminacja, była coraz bliżej.

Najczęściej gdzieś lecieliśmy albo jechaliśmy w piątek, a wracaliśmy późno w niedzielę. Miało być tanio i dziwnie. Było tanio i dziwnie. Jakieś Włochy, Grecja, Austria, Benelux, Lublin, Kraków, Łódź. Szukaliśmy życia, zaczepek, dziewczyn, doświadczenia, sensu, odpowiedzi. Aż się przydarzył ten Toruń.

Dojechaliśmy tam z losowym gościem z internetu, a na miejscu wynajęliśmy niewielki apartament w centrum. Piliśmy wino i spoglądaliśmy przez okno na tłum turystów, drobnych sprzedawców, piernikowy folklor. Przyjaciel wyciągnął worek z pigułami, wybraliśmy po jednej na chybił-trafił i wrzuciliśmy. Po jakimś czasie na karku odezwał się metal i trysnęły pierwsze poty. Szło to jednak wszystko w miłość, musiało być więc w grochach więcej MDMA niż fety. Puściliśmy francuską elektronikę i zaczęliśmy się ruszać w tym mieszkanku, zalanym tylko światłami z ulicy. I od razu nie było już w tym człowieku nienawiści do świata, tej nieznośnej powagi. Pojawiły się zarysy uśmiechu, wybaczenia sobie, wiary w to, że rzeczywistość i inni ludzie tak naprawdę istnieją.

Roześmiani, tanecznym krokiem wsunęliśmy się w miasto, powietrze było miękkie. Zagadywaliśmy do ludzi, zatrzymywaliśmy się w każdej knajpie, spijaliśmy kolejne pięćdziesiątki i piwa. Czas mijał, neony nas grzały, światła zamieniały się w błyski i smugi. Wylądowaliśmy w okolicach trzeciej nad ranem w pustawym barze; wszystko tam w drewnie, sporo proporczyków klubowych i szkła. Ostatni wiarusi kichali w kufle, a gdzieś w zakamarkach pubu siedziała samotna dziewczyna. Było już późno, więc po prostu trzeba było do niej zagadać. Zwykle to było moje zadanie, bo miałem w sobie ciekawość tego, jaka historia stoi za człowiekiem, który z boku jest tylko zwykłą cielesną konfiguracją. A gdy ludzie czują, że jest się ich tak szczerze, naprawdę ciekawym, dadzą z siebie wszystko, wysupłają język niczym czerwony dywan.

Dziewczyna była bardzo chuda i miała niedługie włosy. Z początku odpowiadała niechętnie, mówiła: „po to przychodzę w nocy do baru, aby przemyśleć swoje sprawy, nie potrzebuje do tego żadnych pośredników”.

– Spróbujmy, bo wiesz, gdy spojrzysz sobie na całe życie, okaże się, że najwspanialsze chwile przeżywa się z kimś.

– A samotnie to się tylko umiera – dodał przyjaciel.

Dziewczyna studiowała, pracowała jako kelnerka, mieszkała razem z siostrą („której akurat nie ma”, powiedziała, co dawało nam nadzieje na pozytywne rozstrzygnięcia wieczoru). Jej rodzina była dość biedna, nigdy nie jeździli na wakacje i musiała się wstydzić w szkole starych ubrań. Ojciec miał bzika na punkcie kolejek i modeli samolotów, poświęcał temu większość czasu i żył w swoim autystycznym świecie, woląc czasem wydać pieniądze na swoje hobby niż obiad dla dzieciaków. Matka wiecznie zamknięta w sobie, dziewczyna musiała zawsze zasłużyć na jej uwagę.

Gadaliśmy, gadaliśmy, ale nie byliśmy w stanie jej otworzyć, ani spowodować, aby nie patrzyła na nas z pogardą. Dopiero gdy dowiedziała się, że ma mamy piguły, to się ożywiła. Łyknęła jedną, popiła Żywcem i wczesny ranek zaczął grać dla nas odpowiedni marsz. Szliśmy świtem po kocich łbach, trzymając ją z dwóch stron za ręce. Skądś dochodziła muzyka, a za nami buzowała armia komarów. Malina się rozgadała (tak kazała na siebie mówić), wspominała swoje pierwsze stosunki, śmierć psa, to, że czuła się wolna tylko wtedy, gdy pływała z koleżanką na łódce. Śmiała się i płakała na zmianę. A później wszystko potoczyło się bardzo szybko: piliśmy u niej wino, trochę tańczyliśmy, całowaliśmy się. Mówiła, aby żaden z nas nie wchodził jej w tyłek, co jednak później dziwnie się jej spodobało.

Miała wystające żebra, które całowaliśmy, braliśmy jej sutki w dłonie. Przejeżdżaliśmy rękami po chudych udach, gładziliśmy jej włosy. Miała zamknięte oczy i ruszała się do tylko sobie znanego rytmu. Położyliśmy ją na łóżku, przyjaciel zaczął ssać jej stopy z długimi palcami i paznokciami pomalowanymi na czarno. Włożyłem jej penisa do ust, za chwilę kumpel w nią wszedł. Zamienialiśmy się miejscami, a ona tylko cicho oddychała, drgając w swoim odrealnieniu. Później wzięliśmy ją między siebie, wpijałem się ustami w jej kościste plecy, które pachniały jak sezamki. Poruszałem się w jej tyłku i czułem ruchy kumpla z drugiej strony. Przyciskaliśmy ją mocno do siebie, wyglądała jak małe życie złapane w klatkę. Byłem mocno w tej sytuacji, ale rozglądałem się po pokoju; plakat Pulp Fiction na ścianie, stara lampa rzucająca czerwone światło, za firanki wpychał się poranek. Utonęło to wszystko w pocie, zwałach skóry, mocnym zapachu ciastek. Po kilku godzinach Malina spojrzała na nas szeroko otwartymi oczami i powiedziała, że koniec tego dobrego, że mamy spadać. Ubraliśmy się i wypadliśmy roześmiani w słoneczny dzień.

Pociąg wybijał rytm, a przyjaciel cały czas się do mnie przytulał, mówiąc, że teraz to już jesteśmy braćmi, teraz to już nic nas nie powstrzyma. „Pamiętaj, że nawiązaliśmy pakt w tamtym mieszkaniu”. Całą drogę powrotną uderzał w podobnie patetyczne nuty, a ja odpowiadałem tylko półsłówkami, krążąc w głowie po kwadracie Maliny, starając się wyczerpać jej życie, jej scenariusz, opowiedzieć sobie historię na podstawie kilku bezładnie rozrzuconych klocków.

Po tamtej przygodzie kumpel naprawdę uwierzył w braterstwo, chciał spędzać razem każdą chwilę, mówić sobie tylko prawdę i dzielić się nawet najmniejszymi odczuciami. Wypluwał dużo odrzucających rzeczy, znów zaczynał przymówienia o tym, że istnieją ludzie gorsi i lepsi, że niektórzy są jak zwierzęta, bo nie potrafią w pełni odczuć grozy śmiertelności. Czułem się trochę osaczony jego niekończącymi się wizytami, ale z drugiej strony wciąż mnie przyciągał, bo mało jest na tym świecie osób, które są w stu procentach reprezentantami danych idei. Bezpiecznie z takimi przebywać, bo ten ich pozorny chaos można sprowadzić do kilku prostych słów. Miałem go więc pod kontrolą i chyba właśnie to tak bardzo mi odpowiadało.

Z półtora miesiąca później. Pukanie w drzwi, takie jak nigdy. Olbrzymie uderzenia, które prawie rozbiły drewno. Otworzyłem zaspany, a kompan bez koszulki i w skórze, z rozchełstanymi włosami upadł kolanami na wycieraczkę i zaczął ryczeć. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, ale gdy zwrócił twarz w moim kierunku, nie zobaczyłem w niej smutku, a ale przeraźliwą radość, błogość. Nie wiedziałem, że jest zdolny do takich emocji. Wciągnąłem go do domu, ale dalej nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa, leżał tylko na deskach i szczerzył się radośnie, płacząc jak podlotek.

– Co jest, co jest – klepałem go po twarzy – naćpałeś się? A ten dalej nic. Po chwili nalałem mu trochę wódki, którą wypił i zaczął powolutku wyprowadzać z ust zdanie:

– Zoo, zooo, zostaniemy ojcami – i znów w ryk, krzyk szczęścia, zaczął się też turlać po podłodze.

– Ojcami? – byłem pewien, że to jakaś nieśmieszna metafora. Że chodziło o ojców idei, ojców historii lub coś podobnego. Po jakimś czasie się ogarnął, usiadł i wyjął telefon. Pokazał mi na nim wiadomość od Maliny. Dziewczyna pisała, że jest w ciąży.

Zmroziło mnie, ale po pięciu minutach głęboko wciągnąłem powietrze i zacząłem podchodzić do tej sprawy w sposób techniczny. Żadnych sentymentów – jest sprawa, to trzeba ją załatwić. Z kolei przyjaciel siedział na balkonie, pił dalej wódkę, gibał się i tonął w swoich imaginacjach.

– Dopiero teraz to wszystko mi się objawiło, dopiero teraz to wszystko ma sens. To jest właśnie nasza droga, wspólne dziecko dwóch ojców-przyjaciół, to jest nasze braterstwo, więzy krwi przelane na nowy byt. Nie możemy stracić takiej okazji.

Wraz z upijaniem się gadał coraz więcej, zahaczał o znaki w gwiazdach, mistykę, podróż dusz, spowiadał się na tym balkonie, chciał się zmienić. Mnie zajmowały tylko technikalia. Po wielu próbach wyciągnięcia z niego czegoś, dowiedziałem się, że dziewczyna go znalazła, bo zostawił jej na biurku krótki liścik miłosny, podpisany imieniem i nazwiskiem. Później próbowałem przypomnieć sobie punkt po punkcie nasze stosunki z Maliną i pamięć podpowiadała, że każdy z nas był w jej cipce, podejrzanych było więc dwóch. Nie chodziło o to, że chciałem się z tej opowieści wymiksować i zrzucić z siebie odpowiedzialność, wiedziałem, że to „nasza” sprawa – lubię sobie jednak wszystko racjonalnie rozłożyć na czynniki pierwsze.

Gdy zasnął pijany na moim łóżku, wziąłem numer Maliny z jego telefonu i zadzwoniłem. Odpowiadała cicho, wymijająco. Omówiliśmy się na sobotę, powiedziałem, że przyjedziemy i zajmiemy się sprawą.

Podróż do Torunia była tragikomiczna. Podwoził nas inny kumpel, który zaciekle milczał, a wariat na tylnym siedzeniu dalej opowiadał o tym, że jego życie nabierze barw, gdy zobaczy to różowe dziecko, które nie będzie miało jednego ojca, ale dwóch. W pewnej chwili założyłem słuchawki i oddałem się elektronicznym biczom, aby nie słuchać tych fatalnych zawodzeń. Nie miałem pojęcia, czy naprawdę coś się wydarzyło w tym człowieku, czy naprawdę zrozumiał, że życie to nie jest gra komputerowa, w której stawia się kołnierz i przewala po bruku, aby inni cię podziwiali. A może był to kolejny występ, wejście w kombinezon oświeconego. Na pewno na tyłach tego auta działa się dziwność, a ktoś wylewał z siebie litry dostojewszczyzny, nie czując, że jest to już śmieszne, że zabrnął za daleko.

Kumpel, który nas podwoził, został w aucie, a my poszliśmy do kawiarni spotkać się z Maliną. Siedziała sama na pufie, ubrana bardzo skromnie, niepomalowana. Kumpel przebiegł teatralnie kafle kawiarenki, upadł na kolana i zaczął wpijać usta w rękę dziewczyny. Ona szybko ją zabrała. Po niezręcznym początku, usiedliśmy, patrząc na siebie i szukając odpowiedzi, odpowiednich słów. Chciałem coś powiedzieć, ale Malina mnie powstrzymała i zaczęła:

– Nie podoba mi się, że niewiele pamiętam z tamtej nocy, tylko urywki, nie mam pojęcia, co dokładnie się stało. I nie jest mi z tym najlepiej. Za to podoba mi się to, że przyjechaliście i chcecie wziąć odpowiedzialność, to nie jest takie popularne w tych czasach.

Chciała mówić dalej, ale straciła nagle cały rezon. Niestety kumpel wykorzystał tę pauzę i zaczął swój bełkot, łapiąc wcześniej Malinę za ręce i prawie wylewając zamówione kawy.

– Nie możemy zmarnować tej okazji, to będzie dziecko dwóch ojców. Wyobraź to sobie, jakie będzie to wspaniałe. Będziemy mieli razem domek i będziemy żyli w trójkę. Malinko, będziesz żyła jak ten pączek w maśle, Malinko, Malinko moja.

Dziewczyna go nie słuchała, patrzyła gdzieś przez okno na ulicę. Tam rowery, dzieci, wielkie bańki mydlane, kilku klaunów.

– Malinko, Malinko, to szansa, abym mógł się zmienić, szansa, aby każdy z nas mógł się zmienić. Myślisz, że się nie znamy, ale się mylisz. To są te znaki, to było nam pisane, to jest nasza droga, nasze rozdanie, nasza racja bytu, nasza łaska, to nasza Ananke. Malinko.

Dziewczyna się ocknęła, zabrała ręce i powiedziała:

– To jest chyba dla was oczywiste, że chcę usunąć to dziecko.

Kumpel ruszył się na fotelu jak postrzelony, a potem zaczął wyć; ludzie na nas spoglądali z niesmakiem. Po chwili mocno złapałem histeryka pod bok, wyprowadziłem go z kawiarni i wrzuciłem do auta, zaparkowanego w pobliżu. Najpierw się opierał, a potem kompletnie poddał losowi. Po chwili wróciłem do kawiarenki i ustaliłem z Maliną szczegóły. „Zamówimy i zapłacimy za tabletki, a później będziemy cię pilnować, gdy już je weźmiesz”.

Następny tydzień był wyrwany prosto z koszmaru. Koleżka raz wpadał w furię, wysyłając mi tysiące nienawistnych wiadomości na mesendżerze, innym razem kompletnie się zamykał, a chwilami popadał w czułość i przepraszał. Miałem go już, człowieku, dosyć, ale postanowiłem go odwiedzić, aby sprawdzić, czy nie planuje niczego głupiego. Mieszkał w niewielkiej ciemnej kawalerce we Wrzeszczu, a gdy wszedłem, bo drzwi miał otwarte, to tulił się w kuchni do kawałka kłody i chyba z nią rozmawiał. Brudne okno wpuszczało kawałki światła do pomieszczenia, a ten nieźle zbudowany gość w ciemnej skórze i brudnych włosach, uprawiał miłosne pląsy z kawałkiem drewna.

– Znalazłem ją o świcie na brzegu morza, czekała na mnie, ona mnie może nie zawiedzie.

Zastanawiałem się, czy był to już czas na pomoc psychiatryczną, ale wolałem najpierw zakończyć Malinową Historię, a dopiero później zająć się szaleńcem.

Klepnąłem go kilka razy w twarz, żeby się ogarnął i spytałem:

– Czy będziesz się umiał zachować, jak tam pojedziemy? Nie będziesz gadał o przeznaczeniu, dwóch ojcach i tak dalej? To tylko by zestresowało dziewczynę, a czytałem w necie, że po tych tabletkach wczesnoporonnych to może być niezły syf.

– Muszę tam być, muszę pożegnać to dziecko.

– Obiecujesz, że będziesz się zachowywał jak człowiek? Po prostu pomóżmy tej dziewczynie i zniknijmy z jej życia.

– Obiecuję.

I zostawiłem go takiego, brudnego, nieogolonego, tulącego się do kłody.

Był dziwnie grzeczny podczas podróży, tylko jeszcze przed jazdą doszło do scysji, bo się uparł, że kłoda musi pojechać z nami w bagażniku. Zmierzyliśmy go z drugim kumplem tak zimnymi spojrzeniami, że odniósł ją do swojej kuchni.

W toruńskim mieszkaniu wszystko szło zgodnie z planem. Poznaliśmy siostrę Maliny, która chciała uczestniczyć w seansie. Tabletki doszły pod adres, dziewczyna je zażyła i czekaliśmy na efekty. Po kilkunastu minutach poszła do toalety, gdzie rzygała do miski, miała rozwolnienie i wyrzuciła z siebie te początki życia. Siostra trzymała ją tam za rękę, a my czuwaliśmy pod drzwiami. Nie wiedziałem, co działo się w głowie kumpla, ale zamknął się na dobre, a cokolwiek zdradzały tylko łzy na jego policzkach.

Przeczekaliśmy kilka godzin, dziewczyna czuła się dobrze. Po wszystkim podziękowaliśmy sobie wzajemnie z Maliną, życzyliśmy dużo szczęścia i zdrowia. Straszne to było, każda cząstka skóry mnie piekła i chciałem krzyczeć. Nawet teraz, gdy siedzę sobie bezpiecznie na leżaku, wywołuje to we mnie piekielny wstyd i prawie atak paniki. Dziewczyna wzruszyła ramionami, spojrzała na nas po raz ostatni i wyszliśmy z tego mieszkania z czerwoną lampką i zapachem ciastek, który tym razem był doprawiony odorem biegunki.

Wtedy, gdy wysiadł z auta w Gdańsku, widziałem go ostatni raz. Coś się skończyło i nie dało się już tego ułożyć na nowo i dobrze o tym wiedzieliśmy. Wturlał się do swojej kamienicy, aby pewnie pić wódkę, skamleć tygodniami i tulić się do kłody. Patrzyłem jeszcze za nim chwilę i poszedłem do siebie na Oliwę.

Później przez lata dochodziły do mnie głosy, że stalkuje tę dziewczynę, odpływa w swoje imaginacje, walczy z opowieściami, podsuwanymi przez zepsutą wyobraźnię. Podobno Malina przeniosła się do Szwecji, kogoś tam poznała, wyszła za mąż, ma dzieci. A ten straceniec pojechał za nią, gdzieś się tam ukrywa kilka przecznic dalej, obserwuje, gapi się, pracując jako malarz pokojowy. Nocami pewnie pije ruską wódkę kupioną u taksówkarzy i wpija się zębami w przeszłość, w nienawiść. A może to tylko plotki, dziwne obrazy, które rosną ludziach w głowach. A my siedzimy sobą z Małpką w naszym ogrodzie obok małego domu i spoglądamy w przestrzeń. Czasem nie musimy nic mówić przez wiele godzin, a i tak się rozumiemy. Patrzymy na ptaki, na ludzi w oddali, maszyny rolnicze, na życie. I byłoby dobrze i byłoby pięknie, ale od czasu do czasu czuję, że robak przeżera ziemię, przeżera tkankę i nigdy się już od niego nie uwolnię.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *