Tancerz

W tamtych czasach niewiele mnie obchodziło, chciałem się snuć i spać do popołudnia. Od czasu do czasu aby poczuć, że robię się coś od początku do końca, pisałem krótkie opowiadania. Raczej pierwszoosobowa brukowa narracja i zmyślone przygody. Okazało się, że inni też klepią w klawiatury w wolnych chwilach i mają pełne foldery krótszych i dłuższych form. Zgadałem się z nimi, zaczęliśmy tworzyć Zina, a efekty wrzucało się na serwer. Bywało, że na maila przychodziły opowiadania ludzi z Polski, których nie znaliśmy. Raz odwiedził nas trzydziestopięcioletni gość z Białegostoku, który regularnie przysyłał wulgarne kawałki z pogranicza jawy i snu. Gość, imię Robert, spił się z nami rozrabianym spirytusem, a gdy wszyscy ululali się w swoich poszwach, zdemolował nasz wynajęty pokój i uciekł w noc. Maile od Roberta ustały, za to pojawiła się interesująca wiadomość od dziewiętnastolatka, który podpisał się jako Alek.

Czasem tak jest, że charakter człowieka można wyczuć po przeczytaniu kilku jego zdań, i tak właśnie było z Alkiem, wokół którego unosiła się mgiełka uległości, wrażliwości i oddania. Jego opowiadania nie do końca mi się podobały; starałem się mimo ogólnego nierozgarnięcia, spoglądać na świat racjonalnie, a w tych historiach było pełno wiary w ulotne i niewidzialne. Bohaterem był zwykle młody tancerz, który uczęszczał na pierwszy rok studiów i swój czas dzielił między domem-dziewczyną-studiami a salą treningową. Tancerz zachowywał się jak plastelina albo galaretka, która bardziej czuje niż myśli. Wszędzie szukał podwójnego emocjonalnego dna lub epifanii, a ja czytając, zastanawiałem się, czy sformułowania w rodzaju „bawełna stóp” to już grafo, czy jeszcze nie. Skłamałem Alkowi, pisząc, że jego teksty są według mnie bardzo w porządku i spytałem, czym się w życiu zajmuje. On po dwóch dniach odpowiedział zaskoczony – przecież tańczę, czyli jednak nie przeczytałeś moich opowiadań? Zdziwiłem się i wdałem się z nim w kilkudziesięciu-wiadomościową wymianę. Było w nim coś, przez co oczekiwałem na jego odpowiedzi, mimo że drażnił przesadną emocjonalnością i określaniem wszystkiego jako piękne. Po kilku miesiącach kontakt osłabł i ucichł, ale wrócił, gdy po zaliczeniu pracy licencjackiej przeprowadziłem się do Wrocławia, gdzie mieszkał nalegający na spotkanie Alek. Umówiliśmy się w popularnym zaciemnionym barze. Był zimny środek października, bruk posmarowany światłem neonów wyglądał, jakby ktoś oblał go mlekiem. Przed barem stała grupka ludzi, czmychnąłem bokiem i zszedłem do piwnicy. Zamówiłem piwo i zacząłem szukać Alka, który znalazł się po kwadransie w jednym z oddalonych boksów. Chłopak wstał, podał mi rękę i poklepał mnie po plecach, krygując się. Był bardzo wysoki i bardzo szczupły, golfik na nim wisiał, a nogi obite miał w rurki. Wyglądał jak żywa egzemplifikacja studenta studiów artystycznych z Paryża, Lyonu czy Marsylii, zawsze bałem się takich ludzi, jednak Alka nie sposób było się bać, bo był zlepkiem strachu i przerażenia. Popijał przez rurkę kolorowego drinka, wgapiał się we mnie niebieskimi oczyma i wypowiadał pojedyncze sylaby afektowanym głosem. Widziałem przed sobą pięknego człowieka, miał rajsko wykutą czachę, dostojny nos, oczy, o których pewnie dyskutują pedały w Tangerze i bujne włosie. Przypominał mi postać starych czasów, jakiegoś nowofalowego efeba, który teraz powinien dobijać do osiemdziesiątki, a nie być późnym nastolatkiem w fazie rozkwitu. Nie zgadzało mi się jego wnętrze z zewnętrzną powłoką. W środku był malutki, zgarbiony, schulzowski, a zewnętrzność miał taką, że mógł na tym świecie zwojować wszystko, ale chyba tego nie chciał albo nie pozwalał mu na to charakter. Popijaliśmy, gadaliśmy, a właściwie to ja mówiłem, bo przejąłem rolę eksperta. Wygłaszałem naciągnięte teoryjki, fatalne generalizacje, zdania ukradzione od innych, a jemu to w ogóle nie przeszkadzało. Okazało się, że zna swoje teksty na pamięć, nasze wiadomości i moje opowiadania czytał kilkanaście razy. Spojrzał i zaczął produkować zdanie, opornie mu to szło, ale wreszcie wypadło mu z ust pytanie:

– Też sądzisz, że to niesamowite że się spotkaliśmy?

– Tak, od pierwszej wiadomości cię polubiłem – użyłem 75 procent prawdy.

– Opowiadałem o tobie swojej dziewczynie, też chciałaby cię poznać.

– Miło mi – łyknąłem z pokala – a czym się zajmuje?

– Studiuje historię sztuki.

Zamilkliśmy. Zacząłem bawić się podkładką pod kufel, serwetkami, świeczką. W głowie włączył mi się program schematycznego myślenia, który chyba chciał mnie bronić przed upokorzeniem. Jakieś tance, Gurdżijew, historia sztuki, to w ogóle nie był mu świat, trzymałem się od niego z daleka, kumplując się ludźmi, którzy interesują się piłką i trwonią czas w bezruchu.

– Nie mówisz nic o tańcu, naprawdę jesteś tancerzem?

I nagle się zmienił, ktoś wystrzelił mu ze środka serią z karabinu maszynowego. Oczy się rozwarły, jakby szalony doktor wstrzyknął mu narkotyk w odbyt. Ręce zaczęły poruszać się, naśladując wydostający się z palonego domu dym. Prawie krzyczał, opowiadając, czym jest dla niego taniec.

Nie widzieliśmy się kilka tygodni. Ja zająłem się szukaniem roboty, bo nie chciało mi się iść na drugi stopień studiów. Rodzice powiedzieli, że jak nie będę studiował, to kasy nie dadzą i mam znaleźć pracę. Po dniach leniwych poszukiwań znajomy naraił mi robotę jako pakowaczka. Jako pakowaczka, bo pracowałem z trzydziestką podstarzałych kobiet. Wsadzaliśmy do kartonów mały sprzęt elektroniczny, dodawaliśmy instrukcje, kable, karty gwarancyjne. Potem to wszystko lądowało w tirze, do którego też musiałem się dokładać, gdy miałem chwilę wolnego, przez co kurewsko bolał mnie kręgosłup.

Alek z dziewczyną zaprosili mnie po czasie na występ swojej studenckiej trupy teatralnej. Oddali im małą salkę przy domu kultury, gdzie ćwiczyli kilka dni w tygodniu. Od trzech miesięcy chcieli poprzez choreografię, taniec i rachityczne światła oddać fabułę czy też klimat „Jądra ciemności” Conrada. Siedziałem z bolącymi plecami na widowni wraz z piętnastoma widzami. Przed nami kłębiły się ciała smarowane od czasu do czasu różnobarwną iluminacją. Z głośników dudniła dżungla. Przyjemnie patrzyło się na tych smukłych ludzi pełnych radości, chęci, werwy. Nie miałem pojęcia, jak potoczyło się ich wychowanie i jakim poddani zostali wpływom, że bez wstydu, a raczej z dozą dumy dokazywali w ciemności i w pobrzasku przed garstką oglądaczy. Szoł się skończył, a Alek zawołał mnie, abym poznał jego dziewczynę. Jeśli Alek to Belmondo, to jego dziewczyna wyglądała jak Seberg. Uścisnęła mi dłoń kilka razy, mówiąc, że bardzo się cieszy i że wiele o mnie słyszała. Zawstydziłem się i odpowiedziałem coś niewyraźnego.

– Poczekaj na nas, przebierzemy się i pójdziemy do nas się napić, dobra? – rzekła rezolutnie. Usiadłem znów na swoim miejscu na widowni, tym razem sam. Światła zostały wyłączone, przez jedno małe sufitowe okienko wlewało się mleczko miasta. Nagim okiem widać było, że dziewczyna Alka spełniała w ich układzie rolę ogniwa dominującego, choć nie przypominało to dominacji niszczącej, ale akceptującą i rodzicielską. Nawet podczas występu wysyłała mu znaki i dawała dobre rady, gdy ich ciała się zbliżały.

– Adam, jesteś jeszcze?

– Tak, tak- podbiegłem do nich, wydostając się z ciemności.

Na miasto opadł przymrozek, metal się szklił, powietrze wyraźne jak na półgigabajtowym zdjęciu. Dziewczyna Alka, imię Marysia, prowadziła nas przez kostkę, my jak dwie cipy z Alkiem podążaliśmy za nią. Marysia, jak opowiadała, urodziła się w małej wiosce na Opolszczyźnie. Już od wczesnych lat dzieciństwa odwiedzała panie w Kółku Gospodyń Wiejskich, gdzie nauczyła się wyszywać, piec i lukrować drożdżówki. Była kimś w rodzaju wioskowej maskotki, na dożynkach i innych imprezach roku obrzędowego prezentowała swoje taneczno-recytatorsko-śpiewne możliwości. Później w czasach pokwitania dojeżdżała na zajęcia teatralne i taneczne do Opola. Po Maturze Wrocław i dalszy rozwój; była kilka lat starsza od Alka, a ode mnie rok młodsza. Weszliśmy do Żabki po alkohol i przenieśliśmy go do ich mieszkania. Świetny mieli kąt, około czterdziestu metrów kwadratowych zagospodarowanych ze smaczkiem. Niby odrobinę niechlujnie, ale to pewnie niechlujność zaplanowana. Usiadłem na kanapie, Alek spoczął obok mnie, a Marysia wyłożyła się na poduszkach, które walały się na podłodze. Odpaliła Winampa, ambient wlał się w przestrzeń. My z Alkiem piliśmy piwo, Marysia ciągnęła wino z butli.

– I jak ci się podobało? – spytała – pracowaliśmy nad tym prawie pół roku.

– Nie jestem specjalistą, ale wydawało się bardzo dobre.

– A jak podobała ci ta trawestacja w drugim akcie? Chcieliśmy spuścić trochę smoły z Conrada, bo przesadza gość ze swoim defetyzmem.

Nie miałem pojęcia, o czym ona gada. Patrzyłem na ich spektakl, występ jak na zjawisko naturalne, tak jakbym oglądał wodospad, śpiącego człowieka czy srającego psa, nie chciałem naddawać dodatkowych znaczeń. Cisza trwała dziesięć sekund, do pomieszczenia wdarł się niepokój. Wystawiłem kciuk i wypuściłem szybkie: było super, super. Dziewczyna chyba mnie przejrzała, bo zaczęła traktować mnie z lekceważeniem.

Popijaliśmy dalej z Alkiem, gadając sobie o pisaniu i filmach, chodziliśmy do Żabki po butle i wracaliśmy. Marysia się odłączyła, robiąc swoje przy komputerze, w kuchni, łazience, przy szafie i biurku. Głośno tupała i robiła minki. Nagle włączyła się znów, chyba aby nas ośmieszyć.

– Jezu, o czym wy gadacie? Pisanie to udawanie, to wieczne staranie się autora, żeby czytelnik polubił bohatera. Dlatego robi się z niego pizdę, której nic nie wychodzi, a gdy mu coś wyjdzie, to trzeba zaraz dodać, że tak naprawdę mu nie wyszło, bo czytelnik chce być zawsze ponad.

Stała już wtedy w piżamie, ze spiętymi włosami, ze zmytym makijażem, choć wciąż wyglądała dobrze. Rozłożyła ręce, parsknęła i poszła do siebie. Byłem zbyt struty, aby się ruszyć, więc zasnąłem na ich kanapie, a Alek poszedł do Marysi.

W magazynie pakowaczym nabierałem niechęci do ludzi. Z ust trzydziestki kobiet wylewał się niepowstrzymany strumień gnoju i bzdur. Ich grupa zawierała niezliczoną ilość nieformalnych podgrup, które tworzyły ze sobą sojusze albo się nawzajem zwalczały. Od początku panie żądały, abym poparł którąś ze stron, ale dzięki olbrzymiemu wysiłkowi perswazji i unikom udawało mi się pozostawać niezrzeszonym. Spotykałem się coraz częściej z Alkiem i Marychą, która po dłuższym zapoznaniu stała się sympatyczna. Bardzo lubili chodzić po starych sklepach, pchlich targach i szukać osobliwego syfu. Też kupiłem sobie gros szpargałów, na przykład stary radziecki budzik i srebrny nożyk obsypany patyną, którym pomagałem sobie w magazynie, gdy musiałem otworzyć kartony.

Pewnego razu, gdy Alek spił się i zasnął na poduszkach, Marysia powiedziała, że trzeba pogadać poważnie, a ja się wystraszyłem.

– Wiesz, ile dla niego znaczyły te wiadomości? Wiesz, jak bardzo się cieszył? Cały czas o tobie mówił? Mówił, że wreszcie czuje, że ma przyjaciela.

– Nie wiedziałem.

– Więc masz go nie skrzywdzić, rozumiesz? – wycelowała mi prosto w nos czerwonym paznokciem

– A ty nie jesteś dla niego zbyt ostra? – napiłem się z butli – ciągle go strofujesz, cipo.

– O czym ty gadasz? Przychodzisz z zewnątrz i wydaje ci się, że coś wiesz. On jest rozpieprzony jak mała dziewczynka, jakbym go nie kierunkowała, to już dawno byłby z nim problem.

Spojrzałem na Alka, który leżał w ubraniach na poduchach, cicho oddychając. Wyglądał bezbronnie.

– A co się właściwie stało? – spytałem.

– Jako to, co się stało?

– Co się mu stało, dlaczego taki jest?

– Trochę się taki urodził…

– A trochę?

– Nic, napieprzali go w szkole.

Graf: Katarzyna Janota

Stałem się codziennym gościem w mieszkaniu A. i M. Jadłem z nimi, oglądałem z nimi, nawet mimo mojego wstydu namówili mnie na powtarzanie ich ruchów tanecznych, co po czasie mi się spodobało i nawet zacząłem tańczyć sam, gdy nikt nie widział. Dowiedziawszy się o przeszłości Alka, starałem się być dla niego czułym i pilnowałem swoich słów, aby go nie urazić. Chodziliśmy dalej weekendami po starych bazarach i szukaliśmy skarbów. Tym razem Marycha chciała znaleźć świeczniki, toteż wpadła między budy i stragany, gaworząc, krzycząc, targując się. Gdy kupiła co trzeba, poszliśmy zjeść hamburgery i siedzieliśmy właśnie przy długim drewnianym barku.

– Adam, dlaczego nie masz dziewczyny, co? – spytała, zajadając się bułą

– Nie umiem podtrzymywać kontaktów.

– Przecież to nietrudne, po prostu trzeba od siebie coś dać.

– Nie wychodzi mi, czuję się sztucznie.

– A może znajdziemy ci dziewczynę? – klasnęła w dłonie – Alek, co o tym myślisz? Może którąś z naszej grupy? Alek tylko ruszył ramionami i wrócił do siorbania koli.

Żadna dziewczyna z ich trupy nie była zainteresowana, Marysia zaczęła poszukiwać po znajomych, aż pewnego razu przyprowadziła do mieszkania pucułowatą Azjatkę, wyglądającą jak aktorka, która grała w Rodzinie Zastępczej. Azjatka miała na imię Czi i była w Polsce na półrocznej wymianie studenckiej. Marysia zwracała się do niej krótkimi komendami: you go to him and say hello! Czi grzecznie zrealizowała polecenie i usiadła obok mnie na kanapie. Po czasie okazało się, że M. kazała ordynarnie dziewczynie ze mną być, a że Czi czuła się słabo i nieswojo w nowym kraju, po prostu ze strachu się zgodziła. Wieczór trwał, Czi upiła się dwoma Romperami (dla żartu kupowaliśmy jej najgorsze brony, mówiąc, że to najlepsze) i zaczęła opowiadać nieskładnym angielskim o swoim życiu w Singapurze. Czułem się, słuchając jej, jakbym oglądał propagandową laurkę na starym wyświetlaczu ze świata lukru, miodu, ryżu, wieżowców i mleka.

Jeszcze w ten sam wieczór wziąłem ją do swojego wynajmowanego pokoju, rozebrałem i bawiłem się jej piersiami i cipką. Nago wyglądała jak klocek, ale miała przyjemną, gładką skórę i spory biust. I już zawsze tak to wyglądało, Czi zamykała oczy, a ja robiłem swoje. Za każdym razem miałem wrażenie, że ją gwałcę. Ona leżała bez ruchu i nie wydawała żadnych dźwięków, a gdy spuszczałem się jej na brzuch, brała ręcznik papierowy, wycierała się, machała głową na znak porozumienia i chciała przygotować mi posiłek. Gdy mówiłem, że nie jestem głodny, to zaczynała płakać; w taki zadziwiający sposób działał jej system akceptacji, dlatego za każdym razem zjadałem wszystko, co przygotowała, mimo że czasem chciało mi się rzygać. Podobało mi się prowadzanie się z Czi, choć nasze rozmowy ograniczały się do prostych komunikatów i żartów. Nie wiedziałem, czy jest ograniczona umysłowo, czy po prostu bardzo słabo operuje angielskim. Wolałem się nie zastanawiać, co ona o mnie myśli i niech to na zawsze pozostanie zagadką, bo ta wiedza mogłaby zabić. Chodziliśmy zatem w czwórkę po mieście, w trójkącie: bazary, targi i bary. Marycha raz obwieściła, że poza ruchem najbardziej lubi spadające gwiazdy i żebyśmy się szykowali na grudniowy spektakl, bo zabiera nas na Wzgórza Trzebnickie, skąd można obserwować względnie niezakłócone niebo. Bardzo dobrze wspominam tamten okres, czułem się prawie szczęśliwy, pomimo ciągłych problemów z dziąsłami, aftami, prawdopodobnie Czi miała w ustach inną florę bakteryjną i tak to na mnie, Polaczka, działało. Marysia jechała na weekend do siebie na Opolszczyznę wycałować umierające gospodynie wiejskie, a ja bardzo chciałem spędzić samotny męski-niemęski weekend z Alkiem. Spytałem go:

– Brałeś kiedyś grzyby, Alek?

– Kilka razy paliłem bakę, a co?

– To może coś zrobimy w ten weekend?

– Marysia by mnie zabiła, jakby się dowiedziała. Zawsze mówiła, że ćpuny to najgorsze ścierwo.

– To zróbmy sobie jeden, jedyny weekend bez opinii drogiej pani Marysi, bez jej pierdolenia, moralności, oburzeń, narzuceń, zmian nastrojów. Co ty na to?

– Sam nie wiem – spuścił głowę.

Namówiłem go i pojechałem w Sudety, aby ogarnąć grzyby. Zastanawiałem się, ile zeżreć. Nie chciałem, aby nas sponiewierało, ale też nie chciałem, abyśmy nic nie poczuli. Ustaliłem, że zjemy po czterdzieści, bo byliśmy tej samej wagi, mimo że Alek był o głowę wyższy. Łaziłem po zmrożonych łąkach nad miastem i chuja znalazłem, chyba spóźniłem się o kilka tygodni. Nie wiedziałem co robić, bo już prawie nikogo tutaj nie znałem, a Andrzej Bitelow rozpłynął się w powietrzu. Dowiedziałem się od jego pijanego ojca, że chłopak pojechał do Niemiec do roboty. Posiedziałem zrezygnowany z matką, pogadaliśmy, wypiliśmy herby. Pomyślałem, że uwielbiam Tancerza i muszę znaleźć grzybony. Poszedłem w zadymiony wieczór i zacząłem podbijać do grupek ziomków w kapturach. Oczywiście przybrali maski niedostępnych i groźnych, ale po dłuższej gadce i obwieszczeniu, że tutaj mieszkałem osiemnaście lat, zaczęli mnie kojarzyć. Mieli niestety tylko mefedron, fetę, jakieś miksy maczanek i pojar. Sądzili, że nikomu nie chce się już zrywać grzybów i że faza jest chujowa i nie-do-ogarnięcia. Po pewnym czasie wskoczyłem na złoty szlak, znalazłem starszego gościa, który sprzedał mi grzyby po chorej cenie i zażądał na dodatek egzemplarza mojej książki z autografem. Wpisałem mu bzdurną sentencję i zadowolony wróciłem do Wro. Był piątek wieczór, siedzieliśmy sami z Alkiem i właśnie pokazywałem mu grzyby.

– Śmieszne są, po ile mamy zjeść?

– Po połowie.

– Nic się nam nie stanie?

– To już zależy od nas.

– A co zrobiłeś z Czi?

– Na szczęście mają dzisiaj jakąś imprezę dla studentów z wymiany.

Właściwe nie wiedziałem, co czynię, to zawsze niespodzianka i nasza historia mogła się potoczyć w każdym z kierunków. Wiedziałem, że darze Alka przyjemnym uczuciem i to powinno wystarczyć, aby spędzić dobry wieczór.

Zżarliśmy, popiliśmy piwem i czekaliśmy na pierwsze efekty. Rozłożyliśmy się na kanapie, z komputera ciekły francuskie cięte bity, było ich tam we Francji dziwnie wielu, kupowali miksery i wykrawali ze starych winyli pieczeń, tworząc swoją jakość; co tydzień odkrywało się nowego downtempowca. Wejście grzybów w krwiobieg bywało nieprzyjazne. Poty, uczucie ciężkości, dusiołek na plecach. Gdy dawno temu jadłem z kolegami na łące większą ilość, przy w-ciałozaładowaniu czułem się, jakby plery tratowało mi stado saren lub spadałbym po kamienistym strumieniu. Barwy się wyostrzyły, odbicia światła wyznaczały nowe terytoria, wszystko zwolniło, a ręce i twarz Alka wyglądały niczym bulgocząca plastelina. Kumpel coś chrząknął i zaczął się śmiać. Też się włączyłem, chichotaliśmy i dotykaliśmy kanapy, dywanu, swoich skarpet, kostek, kolan. Bawiliśmy się językiem i możliwością mowy, wypowiadaliśmy stare wersy z wierszy wy- uczonych w szkole na pamięć. Wydawały się rytmiczne, jesienne, kasztanowe, mokre, kałużyste, wulkaniaste, żylaste, po prostu polskie.

– I co z tą Marysią? – przerwałem długą ciszę, słowa zadudniły.

– Nic, kocham ją.

– I tyle?

– Tyle, nie powiem na nią złego słowa.

– Nie chodzi mi o to – czułem, że cieknie mi z ust błoto – żeby ją znieważać, tylko się zastanowić, co można ulepszpszyć- zabełkotałem.

– Wiesz, czego teraz chce? – No?

– Tańczyć, tańczyć!

Wstał i rzeczywiście zaczął. Po chwili chyba zapomniał, gdzie jest, zapomniał, że obserwuję go z kanapy. Onra wypadał z głośników z drużyną wojowników ninja. Młody gość, który zsamplował głosy przodków z Wietnamu. Alek tańczył jak wariat, wchodził w każdy zakręt melodii, podbicie, gong i uliczkę z idealnym tajmingiem, chyba tak, jak ten jego ulubiony Gruzin, każdemu dźwiękowi musi odpowiadać jeden ruch. Nie znałem się na tańcu kompletnie, może byłem naćpany, ale czułem, że coś się przede mną wydarza. Wydarza się coś prawdziwego, a Alek opowiada mi historię. O tym jak napierdalali mu łeb do czerwoności w toalecie w podstawówce, bo miał damskie ruchy, damski głos, damskie zainteresowania. O tym jak spotkał M. i wszystko zaczęło się układać. Onra ucichł, Alek przestał, aby za chwilę wybudzić się z transu. Podbiegł do mnie i zaczął krzyczeć:

– Kurwa, ale się świetnie czuję. Wiesz czego naprawdę bym chciał?!

– No?

– Tańczyć na ciałach powstańców bym chciał, ich gryzły kruki i wrony, ja chciałbym deptać i tańczyć na głowach kruków i wron. Tańczyć na powstańcach, na ich głowach, na ich żyłach, na gruzie. Tańczyć na spałowanych, oblanych sikawką, skakać i tańczyć na drzwiach, na których nieśli tego chłopka. Chciałbym tańczyć na polanie, na której się rozjebał samolot; zaczyna się poranek, drobna mgła, pierwsze słońce, a ja tańczę na pogorzelisku, tańczę na nich jak na gorących węglach.

– Oooow – za mocno sobie to wyobraziłem – chyba rozumiem, ale nikomu więcej o tym nie mów, bo mogliby nie zrozumieć.

Alek się przytulił i sobie tak razem leżeliśmy, popijając z butli i słuchając Francji.

Scalił nasz ten weekend mocno, stworzyliśmy nawet coś w rodzaju cichego ruchu oporu wobec marysiowego rządzenia się. Ona coś wyczuła i przyglądała nam się bacznie. W następny weekend mieliśmy oglądać spadający rój Germinidów. Był środek grudnia, więc ubraliśmy się ciepło, wzięliśmy termos, i pojechaliśmy obserwować ze Wzgórz Trzebnickich spektakl. Planowałem pewną akcję dywersyjną, aby rozbić ich związek i mieć Alka tylko dla siebie, ale szybko zrozumiałem, że to wytwory niegodziwej głowy. Miałem różne wizje, na przykład, że podaję zakupiony na tanim bazarze srebrny nożyk Czi, która przebija wśród spadających gwiazd serce M.

Wysiedliśmy, wyjęliśmy leżaki, objuczyliśmy się w płachty utrzymujące ciepło i zaczęliśmy obserwację przestworu. Niebo było bezchmurne, od czasu do czasu widzieliśmy spadającego gorącego germindowego ziemniaka. Marycha krzyczała, gdy kształt i światło przelatywały przez czarny materiał, Czi ględziła do siebie w swoim narzeczu, a ja i Alek śmialiśmy się do siebie i poklepywaliśmy się po kolanach, wymyślając kolejne krótkie absurdalne historie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *