Hostel

Hostel (1)

Chciałem, aby coś się zmieniło wraz z nowym rokiem, więc poszedłem na jedyny w tym dniu autobus, omijając wczorajszych i tony kartonu po fajerwerkach, który zastygł w przymarzniętej plusze. Usiadłem z tyłu autobusu, patrząc na pobielone płoty, piszczące dymy z kominów przypominające wróżby z wosku wylane w powietrze poczęstowane dwusiarczkiem węgla. Kilka dni wcześniej znalazłem przystępną ofertę pracy we wrocławskiej strefie zieleni. Pewna para z nutą żalu w tekście ogłaszała na portalu społecznościowym, że założyła hostel, który nie udał im się tak, jak przewidywali. Proponowali zatem wynajem miejsc w przystępnej cenie, która mogła być niższa, gdyby ktoś miał ochotę pomagać im w domowych sprawunkach. Nie potrzebowałem wiele czasu na decyzję, zadzwoniłem wieczorem i zbiłem cenę do trzech stów w zamian za pomoc w ogrodzie, zakupach i sprzątaniu.

Na szczęście nie zostawiałem za sobą zbyt wiele, rodzina wypisała się z miasta. Matka wyjechała do Austrii do starej koleżanki, ojciec zaszył się w buszu i do nikogo się nie odzywał. Klucze zostawiłem koledze Bitelowowi, który obiecał wpadać co tydzień, by sprawdzić, czy w mieszkaniu nie zalęgły się sudeckie duchy. Autobus terkotał, pokonując ostatni górski kanion, a ja się szczypałem w brzuch, aby to wszystko nabrało chociaż odrobiny realności. Jakby nastąpił niedawno koniec nowych ruchów podszytych tajemnicą, a od teraz tylko brak naturalności i piwoty z minką sequelu. Zapchać wszystkie szpary ligniną przyniesioną ze strychu, żeby nie wywrócić się po trzech metrach, gdy wysypią na trotuarze szklane kulki. Liczyłem na komórki lustrzane, one są poważne w tym, co robią. Zamienią fantom przygody na żywe odczucia pełne krwi i schabu. Trzy dni poudaję w sobie dryg do energii, ordnung dynaminy, potem wejdzie mi to w krew, a do tego czasu skupię się na czynnościach i oddychaniu w rytm przemian.

Z dworca tramwajem dojechałem w okolice ZOO i Hali Stulecia. We Wrocławiu nie było śniegu, szamotanie się z bagażami nie nastręczało większych problemów. Wkroczyłem w dzielnicę willową, w dziury chodnikowe ktoś wsypał tarcicę, szyszki i gałęzie jałowca. Było cicho, pachniało miejskim lasem, zza okna dochodziły biczyki muzyki klasycznej. Hostel odnalazł się na końcu ulicy, dwadzieścia metrów przed wejściem do parku. Wszystko wypaćkane zostało zieloną farbą olejną w odcieniu harcerskim, to pewnie pierwszy powód braku zainteresowania ośrodkiem wśród klientów. Drugim okazała się nazwa, nad drzwiami wisiał kawał dykty, na którym (także olejną, ale czerwoną) widniał napis PERWERT. Trzecim byli sami właściciele, zbyt wylewni i histeryczni, a w sobotę ostrzy i wymagający niczym trenerzy drużyny wioślarskiej. Pierwszymi słowami, po tradycyjnym przywitaniu trójcałusem, które usłyszałem, były „pamiętasz, że jutro sobota?”. Odpowiedziałem, że pamiętam i szybko ulokowałem się w swoim niewielkim pokoiku na strychu. Miał być mój, dopóki nie pojawi się chętny na drugie łóżko, skrzypiące gniazdo, które stało pod oknem. „Właściwie to teraz masz jedynkę”, (od początku mówili do mnie na ty), „czyli może jednak cztery stówy, co? Wiesz, że w centrum u Żydków musiałbyś wywalać tysiaka za jakiś psi kąt?”.

– Ale drogi panie, przecież umowa nasza, telefoniczna? – powiedziałem, wstając z łóżka. Sięgałem mu zaledwie do piersi. Górował jak tyczka nad pomidorami, drapiąc się po głowie i podpierając się o framugę drzwi.

– Umowa srowa, zawsze można zmienić albo wyrzucić

– Ale proszę pana.

– To cztery stówy, tak? Umówione-zaklepane? – klasnął w dłonie.

– A jakbym coś więcej dla was w te soboty robił? – oddaliłem się w kierunku okna i wbiłem wzrok w ścianę.

– Co, może paznokcie będziesz mnie obgryzał? Ty coś za dużo chcesz, my po ludzku, z sercem na dłoni, jak to mówią, a ty jeszcze byś coś szmajtaczył sztajmesie? Aż przykro się mnie zrobiło. Jak żonie opowiem, to też jej przykro będzie. No i patrz, dwójkę ludzi wkurwiłeś w jedną krótką chwilę, trzeba mieć do tego prawdziwy talent. Wziął do ręki wazonik i zaczął uderzać nim w szafkę. Skryłem się jeszcze głębiej w trzewiach pokoju i czekałem na cios.

– No dobra, smyku, trochę mnie poniosło – odłożył wazonik. – Mówisz, że chcesz stówkę mniej, to ja ci to zaraz szparko wykalkuluję. Godzinę pracy (dobrej pracy, smyku!) będziemy ci liczyć za 8 złociaków, więc musisz odbębnić dodatkowo 12 godzin tyry – zrobił wymach i dał klapsa w sufit. – Dobrze, wobec tego wszystkie twoje soboty należą do nas, co nie? Drzwi trzasnęły, a do mojego kąta jeszcze przez dłuższą chwilę dochodziło repetetywne co nie, co nie, co nie. Rozejrzałem się po pokoju, wyglądał jak komórka na narty w Karpaczu: dwa łóżka, stolik ze szkoły z wypisanymi markerem numerami i szafka z obstukanym przed chwilą wazonem. Podrapałem się po żebrach, powiesiłem na ścianie obrazek komunijny ze świętym Janem Pawłem Drugim i zapadłem w sen ciężki jak rtęć.

Wstałem wraz z dźwiękiem trąbki nad uchem. „SMYKU DO ROBOTY”. Ubrałem się i umyłem pod okiem jego komendy, i zostałem wygnany w ogrodniczkach i pikowanej kurtce na rozległe włości ogrodowe. Zajadając darowanego przez panią domu surowego frankfurterka, zaatakowałem zwały pozimowych grud i liści, które panoszyły się na wieloakrowej działce przydomowej. Czułem pustkę w żołądku i w nogach, zatoki bolały, jakby ktoś wsadził w nie w nocy dorodny rysik. Z okna pohukiwał byk domu, gdy tylko widział, że ukrywam się za obwiązanym folią iglakiem, aby chwilę odpocząć. Zderzyłem się ze ścianą, wszystkie przedsenne wyklucia o beznadziei okazały się miałkie wobec przymusu i hardych komend. Najlepszym sposobem na odpływ depresji i myśli o powtarzalności świata jest oddanie się pod władanie jakiegoś skurwysyna, on szybciutko wytrzebi i wytrzepie resztki wydumano-wychuchanych rozpoznań z krawędzi studiów nad przypadkiem. Grabiłem, zbierałem, obwiązywałem, podwiązywałem, przycinałem, toczyłem się, taczkowałem, siekierowałem, łopatowatem, motykowałem, saperkowałem, kopaczkowałem, mdlałem z zimna. Zastanawiałem się, po co właściwie wyjechałem, po co wyściubiałem nos z noworudzkich term. Matka w Austrii kosiła ojro, opiekując się rozwrzeszczaną brygadą trojaczków z ADHD. Płaciła za czynsz zdalnie, musiałem zarobić sobie tylko na jedzenie i przygodę. Stałem więc w fabryce rurek, przewodów paliwowych czy innych chłodnic i dopasowywałem do siebie dwa elementy, które miały mieć równo osiem centymetrów, dwa milimetry. Gdy miały mniej, trzeba było je wyrzucić do kosza, pożeraczki. Gdy miały tyle, ile miały mieć, znaczyło to, że przed tobą kolejne tysiące elementów przystających lub nie, i tak osiem godzin pod znakiem roześmianego Forda z białymi zębami. Tak, mówiłem sobie przed snem, że mam tego dosyć, że trzeba złapać autobus i wyjechać; i wylądowałem pod ogrodową inspekcją dwumetrowego delfina nazizmu, który akurat krzyczał z okna TYLKO DOBRA ROBOTA SIĘ LICZY SMYKU. W moim internetowym poradniku stało jak bruk, iż szczęśliwe życie opiera się na posiadaniu pracy, towarzyszki i zainteresowań. Z pierwszym nie mogłem się nie zgodzić, nie znałem alternatywnych sposobów, aby żyć za darmochę, a bałem się bezdomności. W drugim też chyba tkwiła gruda prawdy, choć podług moich mikrych potrzeb mógłby być to ktokolwiek, nawet brzuchaty facet. Choć pewnie nie zdecydowałbym się na fiuta, gdyby nadarzyła się okazja, trudno jest wytłumaczyć światu i rodzinie gościa przyklejonego do twojej ramienia. Chciałem gadać i słuchać. Leżeć, jeść, oglądać, nie więcej. Sam po miesiącu zapadam się w czeluść, chowam się pod regipsem i oddycham wolno jak świstak w zimowym śnie. Trochę wsobnie podchodziłem do sprawy, marzyłem, żeby ktoś mnie wyciągał ze studni i wprowadzał w przestrzeń fluidy homeostazy. Chciałem oczywiście oddawać za to wyciąganie jak najwięcej i dużo myślałem o utrzymywaniu środka w kwestiach społecznej i związkowej wymiany. Miałem wziąć pod rozwagę trzeci koncept, kwestię zainteresowań, wybierając zza wielkiego dębu kłęby liści, ale za plecami pojawiła się właścicielka, żona drwala. „Przyniosłam ci kanapki”, zaczęła roześmiana. Pogadaliśmy trochę, siedząc na ławce pod dębem. Było zadziwiająco ciepło jak na styczeń, z parku wiało kruchym wiatrem, kilka ptaków darło papę z krzaków. Odpowiadałem na każde jej pytanie, „dziękuję, dziękuję, miłej pani”, myśląc, że jest inna niż mąż, który chyba właśnie w oknie ze stoperem w ręku wyliczał czas mojej przerwy. Odchodząc, powiedziała, „oczywiście policzymy ci za kanapki”, czym sprowadziła mnie do parteru i zabiła wiarę w człowieczeństwo.

Wieczorem skończyła się dniówka. Byłem tak zmęczony, że padłem od razu na łóżko i dyszałem, widząc przed oczyma gwiazdy. Gniew we mnie eksplodował, musiałem się zwrócić ku czynnościom, aby się uspokoić. Tego dnia roboty miałem aż nadto, zatem potrzebowałem wybrać działanie frywolne, niepoddane żadnym odgórnym zasadom. Złożyłem jedną ze skarpetek w kulkę i zacząłem podrzucać ją pod sufit. Chodziło o to, aby podrzucać wysoko, ale nie aż tak, aby pacnąć nią w sufit. Gdyby się tak stało, trajektoria lotu mogłaby się zmienić, skarpetka poleciałaby gdzieś w odległe rejony pokoju i musiałbym wstać z łoża. Po pół godzinie zabawy czułem się jak nowo wypolerowany i gotowy do pomyślunku. Nie trudno było zauważyć, że wpadłem jak dreszcze pod cewkę. Samodzielne bytowanie, które miało nabrać znamion wolności, zamieniłem na bycie podporządkowanym. Dalej uważałem, że wspaniale być wyrwanym przez skurwiela ze stuporu, ale oni po prostu niebezpiecznie przesunęli granice. Gdyby jego żona, przy okazji powiem, że wielka prawie jak on, jak jakaś szwedzka latarnia morska, przyszła i dała po ludzku te sandwicze, wybaczyłbym im wszystko, mógłbym pieścić ich stopy i nakręcać pozytywkę przed stosunkiem. Musiała jednak podkopać mój wspornik łomem, wykopać piłkę poza boisko, nie wiem, ściągnąć mi rajtuzy na weselu wujka. Kiełkowała we mnie chęć odegrania się na nich, choć też nie wiedziałem, czy przypadkiem nie przesadzam. Potrzebowałem oceny postronnej, ale nikt nie mógł mi jej zapewnić. I tak zasnąłem z kwaśnym smakiem w ustach i żołądkiem pustym jak beczka, w którym nie ma dziecka.

Dni mijały, para oprawców poza sobotą nie czepiała się zbytnio. Od czasu do czasu czegoś chcieli albo wykrzykiwali przez sen DARMOZJAD-SMYK. Ratowałem się, zatapiając się w czynnościach. Wybrałem mlaskanie, granie w Teksas Hold’em, zabawy monetą i wpatrywanie się w mądre, maślane oczy Jana Pawła, który filował znad ściany. Wychodziłem także, zwiedzałem parki i uliczki, rozglądałem się za pracą, towarzyszką i zainteresowaniami. Trwoniłem czas na poszukiwanie struktur, wzorów i konfiguracji. Napis na murze, sposób poruszania się pieszych i trzask na linii trakcyjnej tramwajów mógł wyrosnąć niespodziewanym układem, który za trzy doby zaczynał coś znaczyć i stawał się prawdziwy. Po kilku dniach dowiedziałem się, że w hostelu poza parką furiatów mieszka także czwórka pracowników parku. Panowie byli po odwykach, monarach i psychuszkach. Liczyłem na krew pokrewną, ciekawe historie i wspólną, drobną niesubordynację, a dostałem zaledwie jęki nie do rozszyfrowania i monosylaby. Odpowiadali DOBZIE, PRACZA JESZT PARK PTAK NASZ DOMA. Pragnąłem spytać ich o właścicieli i gdybym otrzymał odpowiedź, że są nie w porządku także dla nich, wystawiłbym działa i koła zamachowe zemsty. Niestety usłyszałem tylko: WŁASZKCIELE DOBRE MEME TATE MY POD OPJEKA ICH. A więc potwierdzenia nie było i musiałem trwać w pasywie.

Nadeszła kolejna sobota, a w noc ją poprzedzającą nie mogłem spać. Bałem się ich pomysłów pączkujących w sadystycznej wyobraźni; i miałem słuszność, bo podkręcili cierpkość poleceń o kilka cyfr. Stali wspólnie w oknie, pogwizdując i wylewając na mnie wszystkie swoje niepowodzenia, zamiast wiadra nieczystości, brytfanny pogardy. Zamknąłem się w sobie i sprzątałem, grabiłem, prostowałem ścieżki, pompowałem czystość, starając się nie słuchać obelżywości płynących z okna. Tak minął ranek, południe i popołudnie. Ogród powoli dochodził do stanu użytkowego, zrzucałem właśnie gałęzie iglaków na jedną kupę, aby je spopielić, gdy pojawiła się właściciela, proponując kanapki. Nauczony doświadczeniem nie przyjąłem od niej nawet piętki, czym wyraźnie ich zdenerwowałem. Zaszło słońce, mrok wturlał się do ogrodu, zamieniając kolor traw i ziemi na brunatny. Chyba skończyłem, rzuciłem łopatę pod altanę i zacząłem kuśtykać w kierunku domu. Zza drzewa wyskoczyła para nadzorców. „Co, już skończone?”, spojrzał na swój zegarek, „mój stoper mówi co innego, jeszcze pół godziny należy do nas – machnął mi ręką przed nosem. – Mogłeś wcześniej zacząć, to nie musiałbyś kończyć po ciemku”. Spiąłem ramiona i czekałem na rozkazy. Baba wyszła przed męża i podała mi dwa koty. „Przez najbliższe pół godziny, masz je karmić i pieścić, o na tamtej ławce”- wskazała ławeczkę pod dębem, na której kiedyś rozmawialiśmy i jedliśmy kanapki. Wziąłem koty za karki, nie myśląc nic i zaniosłem je na ławkę. Poczęstowałem je suchą karmą i zacząłem pieszczoty. Zwierzaki się nie ruszały, wyglądały na przytłumione tabletkami na sen. Gestapo stało piętnaście metrów przede mną, oświetlając mnie latarką wielkości magnetofonu. Wraz z każdą mijającą minutą, gość darł się na cały ogród: 29, 28, 27. Byli mistrzami występku, z miłej czynności, jaką jest pieszczenie kotów, uczynili torturę podobną do chińskiej metody kropli drążącej skórkę. Koty powinno się pieścić cichaczem, ukradkiem, w samotności, to sprawa między dawcą i biorcą pieszczot. Nie powinno być tutaj nakazów, obserwatorów i odliczania z latarką w ręku. Cóż, niewiele mogłem zrobić, trzeba było przetrzymać ostrzał i iść spać. Gdy wchodziłem po schodach, słysząc ich śmiech za sobą, nie byłem jeszcze pewien, czy uruchomię młyny zemsty. Ciągle potrzebowałem dodatkowej opinii, nie chciałem być pochopny, nawet gdyby torturowali mnie całą noc przy pomocy kulek gejszy i kraśnego dildo. Mogło mi się to przecież wydawać i skrzywdziłbym przez swoje halucynaty niewinnych ludzi. Kiedy jednak wszedłem do pokoju i zauważyłem dorysowane Świętemu Janowi Pawłowi II wąsy, poczułem ostatnią rosę, która przelała we mnie czarta. Ha, czas zacząć wendettę słodką jak tussipect pity za garażami w lecie.

Wstałem rano i chciałem wkroczyć w ich życie od razu i bez pardonu. Nie czekałem na nic, pewność była silna. Zszedłem na palcach po schodach i przyssałem się uchem do drzwi kuchni, w której obradowali. Doleciała do mnie zbitka, „deszcz ciapaty, Putin Jaszczur, słota, zapowiadali plus trzy po czternastym, spisek Mośków, Mośków, oni potrafią kontrolować chmury, bomba atomowa w Donbasie, krakowska sucha podrożała, nie uważasz że olej Fabiola jest lepszy niż Arabska wiosna? Oni nas kiedyś przyjdą i nas zakatrupią”. Podsłuchiwałem trzy dni, ale tematyka się nie zmieniła. Pragnąłem wbić się uchem w podbrzusze ich życia, w prawdziwe sekrety, a dostałem typową litanię ludzi-przekaźników, w której nie było niczego, co prywatne. Musiałem zmienić plany i zacząłem z ukrycia nagrywać ich komórką. Gdy wchodzili i wychodzili z domu, gdy przycinali pędy, wyjmowali żarcie z bagażnika, szli na poranny jogging. Miałem ich dużo, oglądałem ich po nocach na powtórzeniu i powoli wyżerałem kolejne tkanki z ich sposobu życia. Było mi jednak za mało, zbyt indywidualnie kpiłem, zbyt tylko dla siebie, a podobno co dobre zaczyna się od dwóch osób. Zacząłem przerabiać parę oprawców, wrzucając ich w nowe konteksty. Dodawałem ich głowy do filmów pornograficznych, do scen gwałtów i przemocy. Wytykałem ich palcami na ekranie, mówiąc, „wy drodzy dostojni państwo w takich miejscach? Co wy tam robicie z tymi genitaliami w ustach? Nie wstyd wam?”. Upity zemstą nad ranem wrzuciłem film z przeróbkami na youtube’a, a gdy obudziłem się po południu, na liczniku wyświetleń widniała magiczna cyfra 10. Dziesięć osób kpiło razem ze mną, dziesięć osób to armia.

Było mi mało, musiałem także zatruć ich niedopity litrowy jogurt Jogobella, który znalazłem na jednej z wyższych półek w lodówce. Pokruszyłem paczkę aviomarinu i wsypałem pył do super ekstra dużych owoców. Trwałem tak, zadowolony i spokojny, nawet gdy okazało się, że jogurt należał do pracowników parkowych i niestety panowie wymiotowali całą dniówkę do sadzawki, strasząc okoliczne łabędzie (JOGHURT ZETRUTY BYŁ). Wiedziałem, że niedługo zabawię w hostelu PERWERT, moja jazda po krawędzi dobrego smaku się wyda i zostanę wydalony na pożarcie światu. Chciałem antycypować wydarzenia: podwoiłem spacery po parku i odważyłem się wchodzić także do wnętrz. W poradniku życiowym, którym się kierowałem, widniał ustęp, „wejdź do najbliższego baru i zaprzyjaźnij się z barmanem, a nie pożałujesz”. Daleko, daleko, w strefie parkowej, gdzie słychać było z oddali piski tramwajów, a błoto pachniało daktylami, stała knajpa przerobiona z małego domku. Wszedłem, zrzuciłem kurtkę na stolik i wskoczyłem na krzesło barowe. Barman, dziecięcy, zniewieściały, z manierycznym głosem, wgapiał się w amerykański serial. Główny bohater właśnie zakupił małpę na wyprzedaży i musiał jakoś wytłumaczyć się żonie, gdy spytałem barmana, „co tam?”. Odwrócił się niezadowolony, kiwnął głową i wrócił do serialu. Nikogo poza mną nie było w środku, dochodziło południe, światła zgaszone, a głośniki truły lekkimi rytmami. Odcinek się skończył, niewieściak się odwrócił i spytał, w czym pomóc. „Piwo, proszę”, „Robi się. Pusto co?”, spytał, głaszcząc pokal. „Tak tu zawsze?”. „Nie, za wcześnie jest, dopiero wieczorem przychodzą robole i studenci z AWF’u”. Czułem się dobrze, prawie zaprzyjaźniłem się z barmanem, kolejne podpunkty z poradnika będą topnieć szybciej niż mi się wydaje. Barman nalał, zapłaciłem, barman wrócił do odcinków, przed nim jeszcze sześć sezonów. Po pięciu minutach coś strzeliło w kablach i ekran zamilkł. „Ale szajs, niepotrzebnie na allegro kupiłem”, odwrócił się i położył twarz na barze. Miał tak dziecięcą buźkę, usianą dziewiczym trądzikiem, że aż chciało się podregulować mu cerę szybkim plaskunem. Zacząłem gadać, całymi kwadransami pieprzyłem głupoty wyczytane ostatnio w drukach, popijając kolejne piwa z kija. Barman patrzył w jeden punkt i co pięć minut potwierdzał to, że słucha mruknięciem i machem głowy. Powiedziałem z nabzdyczeniem profesorskim, gryząc palca, że wizja raju prawdopodobnie pochodzi z czasów prosperity żyznego półksiężyca, a wygnanie z raju to powrót do koczownictwa, gdy nastąpiła erozja gleby. Wymuskany odpowiedział, „aha” i schował się, aby przemyć szklanki. „A ty, co powiesz?”- krzyknąłem za nim. „A ja nic”, wyłonił się za kontuaru, „nie wydaje mi się, abym mógł zabierać głos w jakiejkolwiek sprawie, wszystko jest zbyt wielopłaszczyznowe i skomplikowane, aby wygłaszać jakiekolwiek wnioski. Mówić, to ja mogę, co najwyżej o swoim życiu”. „To dawaj”. „Co dawaj?”. „Co z twoim życiem?”. „Nie najlepiej, nie najlepiej”, i zamilkł do końca wieczoru, choć znajomość udało się podtrzymać, bo zawsze mnie pozdrawiał, gdy wracałem. Pewnego razu, kiedy stał wieczór, a knajpa napełniła się dziczą, barman zapoznał mnie ze swoją koleżanką. I o to właśnie chodziło w tym poradniku, poradniki są prawdziwsze niż cała klasyka literatury. Koleżanka była genialnie średnia, ani nie przyciągała, ani nie odstręczała. Pomyślałem, że pasujemy do siebie niczym dwie kanie, które pragną dżdżu: ona średnia, ja letni. Trzy minuty po zapoznaniu wyprzedzałem czas, wyobrażając sobie, że to będzie mój towarzysz niedoli w naszej ekologicznej niszy. Rozpędziłem się, jak to bywa po kilku piwach, krzycząc na cały bar o polskiej pedagogice schizofrenicznej. Opowiadałem jej, kręcąc się na stołku i wymachując rękami, że chodziłem do poniemieckiej podstawówki. Wielkie kamienne mury przytłaczały pierwszaków, ze ścian straszyły miedzioryty Jana Kochanowskiego, który zatruwał młode umysły opowieściami o swojej zmarłej córce. Rodzice pracowali do późna, więc po lekcjach kręciłem się po korytarzach. Szarość i monumentalność naciskała na czaszkę, wszędzie ordery, medale, puchary, obwieszczenia o mocy narodu. Długie ujęcia na ściany z wypłowiałą lamperią, jaskinie schodów, zakamarków, starych dywanów, kilimów pod parapetami. A po szkole biegło się przed telewizor, gdzie wybuchały gwiazdy; piskliwy montaż i pastele wylewały się przez okno, można było żreć na kilogramy fajność płynącą kablem zza oceanu. „Z takich warunków socjalizacyjnych musi wykluć się schizobombik”, zakończyłem, pragnąc fleszy i serpentyn na włosy. Odpowiedziała tylko, „to zabawne”. Śmiała się dalej, pokazując zęby i zagryzając orzeszki. Gadaliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy. W pewnej chwili wtrąciła, że musi się wyprowadzić od współlokatorki, bo za daleko mieszkają, gdzieś tam na Psiaku. „Poza tym, koleżanka ciągle sprowadza fletów. Piski owłosione, rejwach, oddychanie głośne, brudne to, mokre, spać przez nich nie mogę. Fatalna jest ta seksualność, szczególnie rozwiązła”. Nawet nie wiedziała, jak bardzo mnie tym ujęła. Potwierdzałem jej wizję po stokroć – spanie, sranie, przytulanie, bez tej nabzdyczonej lepkości. Wszystko chciałem jej powiedzieć, że wynajmiemy razem, że sranie, spanie, przytulanie, bez żadnych miodów i sacharozy, bez morki i ślizgu, że zgadzam się, że mnie to na rękę. „Zawsze można zamieszkać razem”, spróbowałem, przyjmując postawę otwartą, a ona zarechotała. Po kilku minutach uważnego milczenia rzekła, że musi odwiedzić rodziców, bo nie widziała ich pół roku. Zaproponowałem, że odprowadzę pod drzwi. A zatem szliśmy, co dziwne ciągle w tę samą stronę. Był skręt i wiedziałem, że wybierze lewą, a ja prawą, ale wybrała prawą. Potem ja w lewo, ona też w lewo. Ja w prawo, ona też w prawo. Ja prosto, ona także prostakiem. Ostateczny skręt, niemożliwe, że skręci w lewo jak ja. „W lewo?”, zapytałem. „W lewo”, potwierdziła. I szliśmy moją ulicą, omijaliśmy kolejne domy, a ona nie stawała. Następny, następny, następny, ciągle razem. Zostały trzy budynki, a potem już tylko park. Pierwszy odpadł, w związku z tym złapałem ją za ramiona i spytałem, „no nie mów?”. „No co? Moi rodzice tutaj prowadzą hostel”. O mój boże, ciśnienie strzeliło mi w pysk i rzuciło na kolana. „Nie mo-gą zo-ba-czyć nas ra-zem”, wydarłem się i pobiegłem do swojego wynajmowanego pokoju. Położyłem się w łóżku pod poszwą i wibrowałem. Rodziców takiej miłej dziewczyny szkalować, filmy z nimi wyczyniać, obrażać, małpować, nie mogłem sobie tego wybaczyć, prawie szlochałem z bezsilności wtulając twarz w ramę łóżka. Gdy spytałem ją trzy dni później w barze, co sądzi o swoich rodzicielach, powiedziała, że są zwykli, normalni. „Oglądają telewizję i żyją”. A więc halucynacja – skasowałem filmy, zapomniałem, co podsłuchałem, chciałem pokochać ich tak ja ona, choć coś mi na to nie pozwalało, karle przeczucie, że sobotnia szkoła przetrwania była prawdziwa.

Lubiliśmy się. No i zamieszkaliśmy razem. Miałem towarzyszkę i hobby, a gdybym znalazł jeszcze pracę (oszczędności się kurczyły), stałbym się niekwestionowanym królem życia z brylantami koronnymi w dziurawym plecaczku.

Po słodkim się odbija (2)

Odrobiłem kilka następnych sobót, zaciskając zęby, a w tygodniu szukałem mieszkania razem z Kolą. Poprosiłem ją, żeby nie informowała rodziców o tym, że się znamy, co skwitowała śmiechem, bo przecież widywali się dwa razy w roku. Nie uznała także tego, że mieszkam w ich hostelu za interesujący zbieg okoliczności. „Każdy musi gdzieś mieszkać”, szepnęła, gdy przeglądaliśmy oferty wynajmu na gumtree. Spoglądałem na nią i dziwiłem się, że córka dwóch kolosów z Rodos jest taka nieduża. Spytana o to, odrzekła z dystansem, „czasem dwa duże rodzi jedno małe”. Przerażała mnie swoim spokojem i łatwością przeżywania. Wszystko przychodziło jej ze swobodą zawiązywania sznura pod tysiącem balonów napełnionych helem. Gdy chciałem wycisnąć z niej chociaż odrobinę niepogodzenia, zdenerwowania, przerażenia czy strachu, za nic mi się nie udawało. „Po co mam niby myśleć o tym, że mnie kiedyś nie było albo nie będzie? – stuknęła mnie w tył głowy – przecież mamy robotę do załatwienia, trzeba znaleźć mieszkanie, słyszysz!”. Więc szukaliśmy, chodziliśmy, sprawdzaliśmy, węszyliśmy, targowaliśmy się z właścicielami, przypominającymi młode żmije, wysmarowane twardą wodą, dysponujące baterią meblościanek i przykrymi podpunktami w umowach zapisanymi małym drukiem. Miasto cierpiało bez zimy, Wrocław niczym wielka pluskwa ciepła odganiał wszelkie zimowe chmury. Od czasu do czasu przez piętnaście minut padał błahy śnieg, aby stopnieć po kwadransie rozogniony skwarem z elektrociepłowni. Czasem woda spadała dłużej, drażetki gradu i prątki deszczu cięły o blachę falistą zainstalowaną na tysięcznym garażu i budzie z żarciem. Wtedy zatykały się studzienki, a samochody brodziły w mazi jak skarabeusze. A wystarczało przejechać kilka stacji pociągowych i widzieć pełny śnieg, las i oczy królików faszerowanych mięsem. Żmije z mieszkaniami własnościowymi tańczyły w tych swoich przedpokojach, zakamarkach, strychach, wypadały na garaże obtoczone blachą falistą; kisiły się wspólnie w kłębowisku, podbijając ceny marż, kaucji i złotówek za metr wody bieżącej. Na szczęście po wielu próbach spotkaliśmy miłą osobę z ładnym, przestronnym mieszkaniem. Jako jedyna nie była podejrzliwa, nie zadawała krępujących pytań i ani słowem nie wspominała o kaucji. Nie nazwała nas także słoikami, co mieli w zwyczaju inni właściciele, gdy dowiadywali się, że urodziliśmy się poza Wrocławiem. Myślałem, że na Ziemiach Zachodnich podobne hasła nie występują, bo niski stopień zasiedzenia nie pozwala na wytykanie innym braku zasiedzenia. Niestety popularny epitet przylgnął do ust wnukom dziadków, którzy z tobołkami zajmowali nieznane im mury, czując się pewnie jak Indianie w Paryżu. Lokum okazało się znakomite, grube ściany nie przepuszczały sąsiedzkich kłótni, drewniane okna zapewniały wentylacje, a dobrze dobrane kolory ścian i sprzętów koiły głowę. Wszystkie kąty mieszkania posiadały rys indywidualny (szkatuły, malunki, skrzynie, świeczniki, posążki), o który dbała właścicielka, weteranka jogi i wszelkich nowości na linii rozwoju duchowego. Dzwoniła do nas od czasu do czasu, zapraszając na spotkania swojej magicznej grupy, z czego korzystała Kola, bo ja bałem się zorganizowanych społeczności. Gdy wychodziliśmy z estetycznego legowiska, widzieliśmy gorsze, nieprzystające do przyjemności wnętrza kwatery. Dzielnica nie została wyjęta z magistrackiego folderu, tynk się kruszył, a poniemieckie płaskorzeźby skutecznie tłuczono i zamalowywano hasłami bojowymi. Wałęsałem się w tym świecie z przyjemnością, wciągając rozkład i szukając pracy. Kola stosując swoją zasadę łatwości, znalazła zajęcie w dokładnie trzy godziny. Weszła do dużego salonu sprzedającego kosiarki i kerszery, i spytała, czy jest robota. Trzech, roztargnionych i wystraszonych, sprzedawców, ukrywających się za ladą, pisnęło, że jest robota, trzeba im w księgach i papierach oczyścić nieprawidłowości, bo za kilka miesięcy przyjeżdża centrala i zrobią im anihilację tyłków, jeżeli ktoś im nie wyprostuje sytuacji papierniczej. Kola skończyła ekonomiczny uniwersytet, otóż z tą wiedzą, oraz lekkim doszkoleniem internetowym, stała się pupilem sklepu i po pewnym czasie prawą ręką centrali. A całość jej działań podporządkowana była prostocie, potoczystości i niewymuszonemu ładowi (cytat za centralą). Przychodziło jej wszystko tak prosto, że wręcz byłem o to zazdrosny. Ale gdy poznałem jednego z sąsiadów, wszystkie moje niegodne myśli wyparowały do okapu.

Spotykałem go rano i wieczorem na klatce schodowej. Miał posturę tenisisty i założoną na nadgarstek frotkę, w którą wcierał mokre wysokie czoło. Mówiłem mu grzeczne „dzień dobry”, ponieważ takie są zasady początków, a on odmachiwał mi głową i zbiegał lub wbiegał po schodach z szybkością kolejki górskiej. Któregoś razu przyłapałem go w innym stroju, ubrany był jak młody biznesmen, a pod pachą dzierżył aparat, schodził także wolniej niż zwykle, uważnie drobiąc kroczki. Zagadałem go, bo okazja wydawała się idealna, i spytałem o zmianę garderoby, a on odrzekł półsłówkami i gestykulacją, że polskiego nie rozumie. Spytał po chwili, „you play ping-pong?”. Powiedziałem, że nie bardzo umiem, a on nie mówiąc nic, zabrał mnie ze sobą do swojego mieszkania, które znajdowało się na ostatnim piętrze. W środku pustka, przestrzeń, na podłodze materac, sprzęt elektroniczny i papiery. Usiadł na krzesełku, prawdopodobnie ukradzionym z baru mlecznego (miało na oparciu wycięte serduszko), zmrużył oczy, wskazał mi materac do siadu, wyjął z kieszeni sto euro i położył je na podłodze. „You wanna gamble?”, spytał.

Po czasie dowiedziałem się, że sąsiad jest Niemcem i ma na imię Fabian. Jego dziadkowie pochodzili z Oleśnicy, w której mieli niedużą fabrykę słodkości. Dziadek zawsze z utęsknieniem wracał przy wspólnych spotkaniach pieczeniowych do opowieści o Ols i fabryczce i chciał, aby jego wnuk Fabian kiedyś się tam osadził i mentalnie odbudował zniszczenia. Dziadzia trawiony kolczastym nowotworem, ostatnim tchnieniem, leżąc plackiem w hospicjum na lekko obsikanym prześcieradle, wcisnął wnuczkowi do ręki sto marek. Przycisnął do siebie Fabiana żylastą ręką i szepnął, „reszta na konto, dobra? Załatwiłem tak, aby ojciec się nie dowiedział. Pojedź kiedyś za to do Ols”. Dziadek spadł do grobu dwa dni później, a rodzina myślała już zawsze, że jedna trzecia spadku znalazła się w łapskach Instytucji na rzecz porozumienia polsko-niemieckiego. Tylko Fabian wiedział, co i jak, kupując sobie za pieniądze z tajnego konta gry na pierwsze playstation, a później tanie słodkie muszkatele, które spijał nad rzeką za szkołą w towarzystwie dzieci z dworca ZOO. Ojciec chłopaka jakby na złość swojemu ojcu został stomatologiem, aby załatać wszystkie dziury wykonane z rzetelną pomocą właścicieli fabryczek słodkości. Fabian po czasie opamiętał się i przestał buszować w hipermarkecie Aldi w poszukiwaniu używek, a resztę niewydanej kasy umieścił na lokacie. Nie przeszkodziło mu to jednak w wyciągnięciu od ojca specjalnej renty miesięcznej, którą miał otrzymywać podczas pobytu w Polsce. Procenty z każdej zjedzonej pralinki dziadkowej i naprawionego niemieckiego zęba w gabinecie jego ojca w Bielefeld pozwoliły Fabianowi opływać w bogactwo w Europie Środkowo-Wschodniej.

Spytał raz jeszcze, czy chcę się z nim założyć. Gdy przegram, nic się nie wydarzy, gdy wygram, otrzymam sto euro. Wyjął po chwili spod sterty ubrań paletkę do ping-ponga i sprawnie zaczął obijać piłeczką białe ściany pokoju. Umowa była taka: musimy od jego drzwi (mieszkał na czwartym piętrze) przejść aż na parter do drzwi wejściowych kamienicy, odbijając między sobą piłeczkę. Ja mam iść dołem odwrócony tyłem do schodów, on naciera z góry, mogąc dawać mi piłki mocne i podstępne. „Ale w granicach rozsądku”, uśmiechnął się, „będzie bez chamstwa. Trzy próby, dobra?”. Wyszliśmy z mieszkania, aby rozpocząć grę. Pierwsze podejście skończyło się po trzech odbiciach i pięciu schodach, a ja zacząłem żegnać się ze smakiem ojro, klnąc, że gdy grano w gimnazjum na wuefie w ping-ponga, ja chowałem się w kącie i dla zabawy łapałem inne dzieci za nogi. Druga runda przed nami. Zebrałem się w sobie, natarłem łapska ochotą, wiedząc, że gdy wygram, nie będę musiał myśleć przez kilka tygodni o poszukiwaniu pracy i Kola nie będzie miała podstaw, aby nazywać mnie obibokiem. Druga runda się rozpoczęła, a nasze kontakty z Fabianem uległy w następnych tygodniach i miesiącach zdecydowanej intensyfikacji. Dwa tygodnie po zakładzie ping-pongowym wyszliśmy z kamienicy i mieliśmy udać się w kierunku Ols. Mimo że Fabian spędzał we Wrocławiu już szósty miesiąc, nie pofatygował się wcześniej w celu spełnienia oczekiwań słodkiego dziadunia. Nie chcę przeceniać swoje wpływu na realizację marzeń nieżywych Niemców, ale poniekąd namówiłem F., aby dopełnił oleśnickiej obietnicy. „Czym jedziemy?”, spytałem go, gdy staliśmy na ulicy, „pociąg czy autobus?”. Zaśmiał się tylko i zadzwonił po taksówkę. Taksiarz całą drogę wyrażał zadowolenie i niezadowolenie jednocześnie, mówił, że lubi i nie lubi takich kursów mieć. Kazał mówić na siebie Złotóweks, co powtórzył kilkadziesiąt razy. Na szczęście po czterdziestu minutach wysiedliśmy z auta w centrum Oleśnicy. Zaczęliśmy błądzić po ulicach, dysponując tylko starą mapką z internetu i równie wiekowym zdjęciem fabryczki, które przekazał w hospicjum drżącą ręką dziadek. Nie szło nam najlepiej, dlatego weszliśmy do baru wypić kilka sznapsów. Zasiedzieliśmy się i zamroczeni wyszliśmy w szarzejące miasto. W środku baru Fabian szalał, fotografował ludzi siedzących przy stolikach. Gdy któryś z nich chciał podnieść na brata z zachodu rękę, F. przezornie częstował go banknotem. Skończyło się wspólnie odśpiewaną pieśnią Deutsche, deutsche i wysokim napiwkiem dla barmana. Do zmroku została może godzina, musieliśmy zacząć działać sprawniej. Wbiegłem do redakcji gazety lokalnej, która wypatrzyłem na rogu. Zwykle w takich miejscach można znaleźć swojskiego pasjonata historii. Panie przy komputerach i kawie odrzekły, że nic nie wiedzą o żadnej fabryce cukierków. Dopiero stary, brodaty mężczyzna, któremu dawano pół szpalty raz na dwa miesiące, a zwykle kazano zamiatać biuro, wystrzelił niczym fajerwerk, słysząc nazwisko niemieckiej rodziny.

– Panowie, panowie – kuśtykał, prowadząc nas przez miasto – to była znakomita rodzina, sponsorzy, mecenasi jak to mówią. Utrzymywali za pieniądze z fabryki stajnie i kino. To jest naprawdę ich potomek? – zatrzymał się i zaczął obmacywać ramię i biceps Fabiana, który zaczął głupkowato chichotać. – Możecie się śmiać, ale dla mnie to duża chwila ich potomka zobaczyć. Chodźmy, chodźmy, bo zmrok nas zaraz połknie. A gdzie chcecie iść, w miejsce fabryki czy willi? Przetłumaczyłem niedoskonale towarzyszowi pytanie, a ten wybrał fabrykę. Szliśmy, kroczyliśmy, przewodnik obiecywał, że jesteśmy coraz bliżej. W pewnym momencie zatrzymał się, spojrzał, „no może chłopaki nie ma co tam dzisiaj iść? Ciemno zaraz będzie. Niewiele zobaczymy”. Przetłumaczyłem zdanie Fabianowi, który tym lekkim upiciem zdenerwowany, wykrzyknął „GO!” i wskazał ręką przed siebie. Brodaty podprowadził nas jeszcze kilka kroków i znaleźliśmy się przed ruchliwą drogą, po drugiej stronie sterczały oświetlona stacja paliw, myjnia samochodowa i MCDonald’s. Spojrzeliśmy na przewodnika. Wyglądał na zażenowanego, grzebał butem w mokrej ziemi. „Dzie fabrik?”, tyle Fabian potrafił powiedzieć. „No nie ma, stała tutaj do lat sześćdziesiątych, potem zburzyli”. Starszy pan zaczął pociągać nosem i prawie ronić łezki, chyba czuł, że się nie spisał lub skrewił. Klepnęliśmy się wszyscy po plecach dla otuchy nad nieistniejącym, F. zrobił serię zdjęć, aby po kilku minutach zaprosić nas na hamburgery do Maka, które jedliśmy, gryźliśmy i przełykaliśmy w umiarkowanych nastrojach.

Druga runda się rozpoczęła, broniłem dzielnie paletką piłeczki. Mijały schody i piętra, Fabian puszczał strzały raz w prawo, raz w lewo. Jak zaczarowany odbijałem przedmiot, wiedziałem, że niczego nie zepsuję. Kolejny strzał, obręcz podbija piłkę, ta wpada na ścianę i ląduje przez okno na trawiastym podwórku. Zakląłem i rzuciłem paletką o schody. Niemiec rzekł mechanicznie, że drogimi paletkami się nie rzuca, a ja poprosiłem o kwadrans przerwy. Stojąc w łazience przed lustrem, wyrzucałem sobie, że daję się wodzić za ping-pong za setkę ojro. Musiałem sobie wytłumaczyć, chlapiąc twarz wodą, że tu nie chodzi o pieniądze, ale o wolę. To nie może być takie trudne, inni pływają przez oceany na psich skórach, a później świadczą, że skoro się udało, nie mogło to być wcale takie trudne. Wyskoczyłem z mieszkania podbudowany, a Fabian palił elektronicznego papierosa, siedząc na parapecie. „Zaczynamy?”. Kiwnąłem głową i wpadłem przodem w alternatywną rzeczywistość, w której liczyło się tylko to, aby celuloidowy drobiazg nie dotknął dna. Odbijać, odbijać, odbijać. Rozkręcałem płonącą dłoń, obliczałem stopami kolejny schód, wszystko działo się daleko poza mną. Stało się, piętra minęły, byliśmy na parterze. Kilka kroków dzieliło mnie od dotknięcia bramy i zgarnięcia głównej nagrody w tej zabawie. Usłyszawszy za sobą krzyk, struchlałem, ręka minęła się z piłeczką, która z donośnym dźwiękiem odbiła się od posadzki i poturlała się na ulicę. W bramie stała Kola, wciąż wykrzykując coś w rodzaju, „co tu się dzieje?!”. Piłka wpadła pod koła nadjeżdżającego auta, drzwi się zamknęły, a ryk Koli ucichł. Nastała cisza, patrzyliśmy na siebie przez kilka chwil, aż natarłem na moją dziewczynę. Byłem bliski sprzedania jej siarczystego liścia paletką, ale w ostatnim momencie Fabian złapał mnie od tyłu. „Spokojnie, spokojnie, może uda się następnym razem.”. Zacisnąłem zęby i uciekłem w kierunku swojego mieszkania.

Do wieczora nie miałem spokoju, Kola ciskała się po domu, wywracając przedmioty i przezywając mnie. „Chciałeś mnie uszkodzić, ty kiedyś mnie zabijesz, jesteś niebezpieczny, kurwiu”. Nie dała się przekonać, że wszystkiemu winien był ferwor, trans i że tak naprawdę robiłem to dla nas, aby zarobić garść szekli. „Polaczku zasrany, biedusie, zamiast znaleźć solidną pracę, to dajesz się wodzić za nos jakimś naciągaczom z Niemiec”. Usiadła wreszcie, zdjęła buty. „Masz się nie zadawać z tym gościem, jak się będziesz z nim zadawał, to zacznę myśleć o wyprowadzce, o wypierdolce stąd”. Wzięła do ręki gazetę, zapadła w czyt, w domu zrobiło się ciszej. Położyłem się na podłodze i spojrzałem w sufit. Nie chciałem być znów samotnym szczupakiem, więc obiecałem sobie, że dotrzymam słowa: nasze ścieżki z Fabianem się nie przetną, a gdy będę go widział, będę chował się w najczarniejszej z nor. Minęły kwadranse, zacząłem powolne podczołgiwanie się w kierunku pochrapującej Koli. Gdy dotknąłem jej gołych stóp, mruknęła dziwnie. Udało mi się dostać do poziomu kolan, spytałem, „dlaczego musiałaś krzyczeć? byłem tak blisko”. „Krzyczeć?”, prychnęła, budząc się, „niewinny krzyczek, przestraszyłam się, że coś ci się dzieje”. Pogłaskała mnie po głowie. „A do tego mama obwieściła mi dzisiaj przez telefon, że niedługo nas odwiedzą z ojcem. Byłam zestresowana”. „Boże”, westchnąłem i zacząłem tłuc się paletką po głowie, którą nie wiem dlaczego, miałem jeszcze w dłoni, słysząc w głowie znajome SMYKU, „Tylko nie oni”, „tylko nie oni” – wydarłem się. „Dobrze by było, jakbyś mógł do tego czasu powiedzieć, gdzie pracujesz i żeby nie było to kłamstwo, dobra? Bycie małpą na niemieckie posyłki nie jest najszlachetniejszym z zajęć, sam rozumiesz”.

Wiadomo, że nie dotrzymałem antyfabianowej obietnicy. Gdy Kola bywała w pracy, przesiadywałem u niego: oglądaliśmy zdjęcia i filmy na projektorze. Często zapraszał innych poznanych Polaków, zwykle cichych ludzi w swetrach. Dogadywałem się z nimi gorzej niż z Fabianem, mimo barierki językowej. Niemiec puszczał naszej piątce, czasem szóstce, klasyczne filmy, które lubił doprawiać smaczkami. Gdy wtręt się pojawiał, mrużył oko, szeptał das Extra i wystawiał kciuk. Godzina filmu mogła minąć w zupełności normalnie, lecz nagle w najmniej oczekiwanym momencie pojawiał się przerażający krzyk. Innym razem po ekranie wędrowały żółwie, skorupiaki lub turlające się pralki, w której siedzieli dżezmeni. Zaskakiwała mnie jego sprawność w poznawaniu Polek. Wystarczyło, aby wszedł do baru i zaproponował zdjęcie en face, aby za piętnaście minut wyjść z dziewczyną pod rękę na kocie łby. Swoje robiły pewnie postura i zachodni sznyt, ale prawdziwą bronią atomową stał się miks elementów romantycznych z pragmatyzmem. Pierwszy dzień lał słodkie frazy, które kończyły się dyskusją o mentalności i emocjonalności narodów. Wniosek: Fabian, ty to nie jesteś Niemcem, ale Francuzem! Odpowiadał słodkie ja, ja i całował w szyję. Po spędzonej nocy kolega się zmieniał, tężał jak twarda galareta ze Szwarcwaldu, stawał się jak orzech brzęczący z czekolady gorzkiej. Panna była zaskoczona przemianą i wtedy ją już miał na krótkim pasku. Dochodziło do tego, że wprowadzał Scharwerk, jak określał zadziwiający proceder. „Lubię mieć wszystko poukładane, im więcej cyfer w relacji i mordów rytualnych na spontaniczności tym lepiej“, tłumaczył. Chodziło o to, że prowadził dziewczynie dzienniczek działalności seksualnej, a właściwie ustalał normy, które muszą być spełnione, aby dalej być przy panie Fabianie. Na przykład norma tygodniowa dla pewnej studentki pielęgniarstwa, Marysi: 5 stosunków genitalnych w tygodniu, 3 oralne, dwa analne. Marysia starała się ponad normę kilka tygodni, ale szybko została zastąpiona przez inną. Fabian kilka dni później przesadził i zniechęcił mnie do dalszych kontaktów, w połowie filmu zaczął wydzierać się na całe gardło, SZARWERK, SZARWERK, SZARWERK, a na koniec zdarł białą płachtę projektorową. Swetry uciekły w popłochu, a ja poszedłem do siebie, gdzie zostałem potężnie przesłuchany przez Koliszcze, które zastosowało wobec mnie swój SZARWERK.

Możliwe, że Kola swoją moc brała z żelaznej kuli, którą z namaszczeniem umieściła w naszym mieszkaniu. Podobno dostała ją od dziadka, który używał jej w dawnych czasach jako dwudziestokilowego odważnika w młynie na Opolszczyźnie. Nie chciało mi się wierzyć w kulę-odważnik, Kola musiała wyrwać ją na śmietniku, wypolerować masłem i ustawić w kącie pokoju. Pytała mnie, jeżdżąc brzuchem na kulaku, kiedy znajdę robo, a ja krzyczałem, oderwany od komputera, „jutro, jutro na pewno!”. Starałem się, próbowałem, ale brakowało potoczystości, w zwojach nerwowych kluła się tylko kostropatość, gdy wstawałem, pełen animuszu, i rzucałem się na poszukiwania zajęcia, po pół godziny wpadałem w niebezpieczny tunel. Tutaj CV, poważne rozmowy, język skodyfikowany, a we mnie otwierały się dziwne bramy przeszłości, The Doors wspomnień. Zabierałem się za telefon, czułem dobrą, pożywną rozmowę, potencjalne zatrudnienie, a nagle wybuchały we mnie obrazy sprzed kilkunastu lat, tak krystaliczne, wyraźne, jakbym znów tam był. Nie chciałem się dzielić widziadłami z Kolą, bo pewnie uznałaby, że zmyślam. Mimo że dystymia gryzła regularnie i do mnie po pewnym czasie mrugnął los swoim podbitym oczkiem.

Gruz, gruz, gruz! (3)

Syreny straży pożarnej musztrowały ranek gdzieś daleko za kamienicami. Ludzie biegli zobaczyć pożar, leciałem z nimi. Ujrzymy rodziny ratujące fotele i iks-boksa, kapnie łza, gasząc milimetr kwadratowy pożogi. Zatrzymałem się w tłumie, serce zabolało – gdybym się wpatrywał w ich tragedię, ona by po prostu rosła, puchła pod siłą gapiostwa. Oparłem się o ścianę, patrząc, jak hałastra znika za zakrętem. W powietrzu wyczuwalne były palone smrody okraszone strawionym obiadem.

– Co, pan nie idzie? – zapytała starsza pani z włosami przypominającymi kopułę. Wyszła akurat z saloniku fryzjerskiego. – Strasznie pan owłosiony, zapraszam.

– Przepraszam, a za ile taka przyjemność? – musiałem się liczyć z każdym groszem, bo status bezrobotnego zerował konto.

– Za piętnastaka – weszła do środka, a ja za nią. Chodziła powoli, każdy krok planowała z wyprzedzeniem. Przysuwała się jak potrącony butem pająk, upity łobuz. Usadziła mnie na krześle i zawiązała pod szyją starawy ochraniacz. Schyliła się do poziomu mojego ucha, patrzyliśmy wspólnie w swoje oczy w lustrze. Tęczówki miała żółte, cerę ceglaną. – I jak tniemy? Wytłumaczyłem i zacząłem obserwować jej talent do majestatycznych cięć nożyczkami. Przesuwała się nieśpiesznie, atakując bazy włosia. Pokonane spadały na szare kafle. Cały przybytek zatrzymał się dizajnersko w latach osiemdziesiątych, co nie przeszkadzało mu, jej i mnie. Przy cięciu mówiła, że mąż w ziemi od 95 roku, Pafawag go zniszczył i nie wypłacił reparacji za szkody. Dzieciaki w Szkocji, wszystkie koleżanki w piachu, bo się nie oszczędzały. „Prawie sama jestem”, westchnęła przejeżdżając mi po twarzy szczoteczką. „Prawie?”. „No, wie pan, mam kundla i siostrzeńca tutaj niedaleko, ale mnie nie odwiedza”. Wstałem, zapłaciłem i chciałem uciekać, ale zobaczyłem, że pani odwróciła się w kierunku szafki wiszącej, w której tkwiły żeli, pianki, lakiery, i chlipała. „Wszystko w porządku?”, podszedłem do niej i szczypnąłem w pośladek. „W porządku, niech pan idzie”. Kilka dni później zaszedłem do niej w drodze do Biedry. Tym razem salon był napełniony głosami, na krzesełkach siedziała garść klientek, które głośno obradowały. Fryzjera wydawała się zadowolona z szumu, chichocząc myła siwe włosy wiekowej petentce. Przywitałem się, wymieniliśmy kilka słów, po trzydziestu sekundach zbierałem się ku wyjściu. „A wie pan, że to jednak magazyn się palił? Żaden człowiek nie zginął, tylko mikrofalówki i tostery się skopciły”. „Miło mi to słyszeć”, ukłoniłem się i wybiegłem z przybytku. Zachodziłem do niej częściej, a po zapoznaniu bliższym pomagałem jej w małych sprawach. Koli się to nie podobało, choć była przepełniona empatią „Miałeś znaleźć pracę, a odbębniasz wolontariat w zakładzie fryzjerskim. Pomagaj jej, ale po pracy, po płatnej pracy”, powiedziała, czytając magazyn na łóżku z kulą pod pachą. Zgadzałem się z nią, aczkolwiek próbowałem jej wytłumaczyć, że potrzebuję wdrożenia się w działanie, co pozwoli ugasić wewnętrzne tajfuny. Spojrzała na mnie, zrobiła drwiącą minę i puściła swój skarb po podłodze. „Patrz, jak szybko kula wdraża się w działanie, jak się pięknie napędza”. Trzy butelki zostały zmiecione z powierzchni parkietu.

Na drugi dzień po kłótni z sąsiadami z dołu („dlaczego jakiś olbrzymi obiekt szoruje po naszym suficie?!”) zwierzyłem się pani Krysi, fryzjerce z wątpliwości Koli i własnych. Siedząc na okręcanym fotelu, zaśmiała się i pisnęła, „trzeba było tak od razu, że ty pracy potrzebujesz”, przeczesała sobie grzywkę, „mój siostrzeniec to bardzo obrotny chłopak, na pewno ci coś załatwi. Przy okazji go pozdrowisz od starej ciotki”. Krysia złapała pocztówkę, znalezioną w jednej z szuflad, i wysmarowała na niej pozdrowienia od siebie i rekomendacje dla mnie.

Szedłem po zgniłych traktach, transzeje kamieniczne huczały na stronach, z nieba lała się klajstrowata oskoła. Grupy w za dużych kurtkach przyglądały mi się, komentując coś z rękami w kieszeniach. Czułem się jak zbieg wpuszczony w teledyski Molesty, choć oni już dawno brechy w dłoniach zamienili na płaskie telefony. W rękach miąłem kartkę pocztową, na której Krycha wypisała adres. Czteropiętrowa kamienica dominowała nad chodnikiem. Sklecone prędko balkony nieelegancko wsmarowane w czoło budynku wyglądały, jakby miały spaść za godzinę. Wszedłem, a w środku Wietnam. Ściany funkcjonowały jako worek treningowy dla kopnięć, cięć kluczem, rozbić butelek, psiknięć sprejem. Skrzynki wisiały na jednym gwoździu, światło nie działało, a drzwi do mieszkań wyglądały jak drzwi do komórek. Nie miałem pojęcia, w co się wpakowałem, po co tam przyszedłem. Powinienem spróbować w miejscach, gdzie szklane sufity, wypastowane buty i czułe podawanie sobie rąk, a wpadłem w obfity zajzajer. Drzwi. Drzwi z napisaną markerem piętnastką. Upewniłem się spojrzeniem na kartkę. Z wnętrza wrzaski, krzyki, rodzinna kłótnia. Miałem spieprzać, ale uruchomiło się oko judasza, zamek poluzowano i wnętrze się rozwarło. Chuda postać kobieca spytała, o chuj chodzi. Wycharkałem, że szukam Adriana, bo mam dla niego kartkę od ciotki. Dziewucha się odwróciła i krzyknęła, „Arti, jakiś gość do ciebie”. Po chwili w hallu pojawił się Arti, który chciał wyglądać schludnie, ale zdradzały go sznyty na czole i kilka oleistych plam na spodniach.

– Czego?- zaczął, wymachując głową. Z pokoju wybiegły jego berbeciowate córki, drąc się. – Jadźka, do pokoju je schowaj, co ci mówiłem?

– Kartkę mam dla pana – w sumie się już nie bałem, wszystko stało się cudownie obojętne.

– Jaką kartkę?

– Od ciotki.

– Jakiej ciotki?

– Fryzjerki

– Aha, i co ta stara kurwa chce?

– Niech pan przeczyta – podałem mu pocztówkę.

– Jadźka, włącz tu światła! – zaczął czytać, bawiąc się dużymi paluchami w kapciach.

– A kto ty dla niej jesteś? – gdy skończył, zapytał, ziewając.

– Znajomy.

– Aha. – Zgiął kartkę i rzucił ją za siebie. – Ogólnie ziomek sprawa tak stoi, że mam ją w dupie, nie gadałem z nią z pięć lat, bo się wtrącała w moje życie, więc mnie chuj obchodzi, co ona tam do mnie wypisuje. Dlaczego też miałbym ci roboty szukać, to nie wiem. A co ty umiesz w ogóle robić?

– A co miałbym robić?

– Nosić gruz, kurwo.

Wszedłem do domu i powiedziałem Koli, że dostałem robotę tymczasową za osiem dych dniówka. Gdybym zdradził, co to za zajęcie, pewnie powiesiłaby mnie na kablu od żelazka. Codziennie powtarzała aromatyczne cytaty o potrzebie posiadaniu ambicji, toteż ten mój gruz przysypywany z miejsca na miejsce, mógłby przygnieść ją do podłogi. Skłamałem, że to sklep, czego nie mogła sprawdzić, ponieważ dużo sama pracowała i nie lubiła wyściubiać nosa poza mieszkanie i punkt kerszerowy.

Siódma punkt rano. Czekałem przy początku Krakowskiej, za mną uśmiechał się McDonald’s. Mżawa namaczała kurtkę, samochody oblewały chodnik strzałami wody. Z letargu wybił mnie dźwięk klaksonu i krzyki, „wsiadaj kurwa”. W aucie poza poznanym dzień wcześniej Artim siedział Maro, Siwy i Jojo. Jechaliśmy w deszczu, wycieraczki grały na szkle. Patrzyłem za okno, zaciskając szczękę, a chłopcy rechotali, przypominając sobie historie z wakacji. Gdy mnie obwąchali, podaliśmy sobie dłonie i wymieniliśmy się ksywami. Nie chciałem wyskakiwać z imieniem, więc wybełkotałem, że mam pseudo Smyk (coś jednak rodzicom Koli zawdzięczałem). Chłopy się zaśmiały i zaakceptowały. Wszyscy byli podobni do siebie, długie kończyny zawinięte w dresy i sportowe kurtki, włos raczej krótki, twarze z dziejami skaleczeń. W samochodzie unosił się jełki odór przetrawionego alkoholu i znoszonych adidasów. Myślałem, że praca z nimi będzie gehenną podlaną wyśmiewem i zaczepkami, a jednak okazali się serdeczni ze skłonnością do myślenia solidarnego. Maro wycelował palcem w moje czoło i wycedził, „Od momentu gdy wsiadłeś do auta, jesteś z nami, rozumiesz? Tu każdy każdemu pomaga”.

Wysiedliśmy, dzień zaczął wschodzić, szaro-białe linie przesuwały się od strony horyzontu. Weszliśmy przez zardzewiałą bramę na teren chyba byłej cegielni. W oddali majaczyły opuszczone budynki, po prawej koparka, przed nami góry gruzu. I tak to wyglądało: coś burzyliśmy młotami, coś nosiliśmy w wiadrach, żelastwo rzucaliśmy na jedną stertę. Nie miałem pojęcia, dlaczego ludzie wykonują robotę, którą jeżdżące machiny wykonałyby sto razy szybciej, wolałem jednak o nic nie pytać i robić to, co nakaże Arti, bo on był nieformalnym baszą brygady. Drużynowi mieli swój rytm, który powtarzali codziennie z olbrzymią czułością, aby dochować każdego z rytuałów. Przed pracą dudlali kilka ćwiartek z dokładną mechaniką czynności (Jojo bił w denko łokciem, Siwy odkręcał korek, Arti pił pierwszy, Maro bekał i się uśmiechał). W połowie dnia cmokali co nieco baki z lufki, rzucając później w siebie kawałkami cegieł wśród ogólnego rozgwaru. Od czasu do czasu musiałem brać udział w intoksykacji, aby nie patrzyli na mnie krzywo. Zobowiązany byłem także do rozmów, tematy główne: dziwki z Roksy, piłka nożna i tęsknota za starymi, dobrymi czasami. Z dwoma lejtmotywami radziłem sobie całkiem nieźle, interesowałem się trochę piłką i umiałem odpalać maszynkę nostalgii. Najgorzej jednakże stałem z gadkami o bałaganach, jak oni określali prostytutki. Skłamałem od razu, aby nie wypaść nieodpowiednio, że kiedyś jedną odwiedziłem. Chłopcy zmrużyli oczy, odrzucili wiaderka i spojrzeli na mnie, nie wierząc. „No niby którą, co?”, Siwy spytał, „my tu wszystkie znamy”. Wyłgałem się, że to nie w Polsce, a w Dreźnie byłem. Opowiedziałem wszechno ze szczegółami czystymi niczym kryształ. Artiemu się nie spodobało, uznał, że trzeba wspierać polskie usługi, a nie do Niemiec jeździć na bałagany. Wytłumaczyłem, że to dziewczyna z Łużyc była, polskie korzenie, umiała się nawet po polsku wymodlić. Odpuścili, tonąc w swoich imaginacjach o płatnych haremach. Prawda była taka, że mogli sobie pozwolić na zaledwie comiesięczne odwiedziny (gdy wygrali na bukmacherce, to dwa razy w miesiącu), które traktowali jak audiencję u papieża. Lubili opisywać swoje przygotowania, które zawierały na przykład podcinanie łoniaków i prasowanie majtek. Dziwnym trafem nie widzieli niczego wstydliwego w takich opowieściach, „żonie do dzioba brudnego mogę dać, diwie nigdy”. Stałem, grzebiąc w gruzie łopatą i nie wyobrażałem sobie odwiedzin u podobnych wycieruchów, które nawiedzili przede mną Arti-Maro-Siwy-Jojo i tysiące pokrewnych im klonów, multiplikowanych seryjnie na każdym rogu. Nie czułem się od nich lepszy, po prostu miętolenie mnie nie interesowało, a w takim wydaniu i enturażu przypominało wsadzenia łba do ula, gdy jest się uczulonym na oski. Z Kolą na szczęście dotrzymywaliśmy wzajemnych przyrzeczeń i żadnego genitaliowania nie było. Gdy czułem się niespokojny z powodu wezbranego ejakulatu, po prostu waliłem konia, a ona prawdopodobnie bawiła się palcem, gdy nikt nie widział.

Szarzyzna i popielatość, cztery ciała przede mną tonęły w namulistym rumowisku. Wiadra, młot, ciągłe osypywanie się z gór, toczenie się drobnych fragmentów, szpargałów muru, ostrych kamierdolców. Nie wiedziałem, co tam robię. Przecież dobrze się zapowiadałem, potrafiłem ułożyć domek z trzydziestu kart w piątej klasie podstawówki. Pewnie to błędy charakteru; wbiłem się butami w ceglaną wyrwę i zobaczyłem nas na Marsie. Arti przewodził ekspedycji, dzierżąc w dłoni flagę z herbem Wrocławia. Podszedł pierwszy w skafandrze do gostka, który siedział za biurkiem na szczycie gruzowiska. „Czym nam się tu przydasz na Marsie, kolego? Jakie jest twoje doświadczenie?”. Arti bez zająknięcia z wypiętą piersią: „bicie żony, chodzenie na bałagany z Roksy, przesypywanie gruzu”. „Bardzo dobrze, kolega umie”, gość stuknął go długopisem w skafander na wysokości piersi, „do kopalni zapraszam”. Arti podziękował i odszedł. Potem Maro, Siwy i Jojo. Wszyscy na sztych. Na końcu ja. „Jakie jest twoje ziemskie doświadczenie?”. „Niewielkie”, odpowiedziałem. „Skromność, to lubię. Do budki komunikacyjnej zapraszam”. Poszedłem po kraterach, podskakując. Zasiadłem w budce przypominającej przyczepę kempingową. Zacząłem odbierać i nadawać sygnały, obserwując przez okno, jak towarzysze wydobywają kilofami nikiel. Bo przecież dlaczego chłopaki z trójkąta nie mogliby być pierwsi na Marsie? Z człowiekiem jest chyba jak z relikwiami, każdy jeden ma w sobie moc całej ludzkości. Nagle odebrałem z Ziemi komunikat od prezydenta Stanów Zjednoczonych, gratulował nam owocnego settle down, jak powiedział. Zastanawiałem się, dlaczego Arti, Maro, Siwy i Jojo tak się zgrywają przed sobą. Na pewno chcieliby pójść z żonami, dziewczynami nad Oławkę, karmić z nimi kaczki chlebem, ale grupa wymagała od nich darcia ryja i krawędziowych eksploracji lokalnego rynku pener.

Utrzymałem się z nimi kilka tygodni, nabrałem odrobiny kapitału i musiałem odejść, bo na więcej nie miałem siły. Gruz ciążył, atmosfera gęstniała, a wódka, której lali coraz więcej, robiła z mózgu breję. Przyniosłem Koli pieniądze (była domowym skarbnikiem), Kola pochwaliła, trzymając stopy na kuli i kazała rzucić się w wir nowych wyzwań. Po dwóch smolistych tygodniach z chłopakami chciałem przynajmniej miesiąca urlopu, aby uładzić skołatany układ limbiczny, nie było jednak mi to dane. Znów to samo, przewalanie się po ulicach, obserwacja rozsypywania ziarna dla gołębi, szmatławe worki zawinięte w gołe gałęzie drzew. Podążanie szlakiem spalin, krzyków ze strychu, okienek piwnic, w których lądował miał z oszukanej tony antracytu. Czasem budząc się w łóżku, przez zamknięte oczy widziałem rodziców Koli, którzy stali w kącie pokoju. Forpocztą był jej ojciec i zaczynał basem, „SMYKU, do mojej córy się dobrałeś, zaczepiasz ją? Przecież nie tak się umawialiśmy”. Tym razem, gdy wstałem o dwunastej z łóżka, siedział na piecu, mówiąc „SMYKU, w następnych rozdziałach ma być więcej piękna”. Gdy zamrugałem powiekami, zniknął, zostawiając po sobie wyrostek robaczkowy, który plasnął o podłogę z dźwiękiem wylewanej zupki chińskiej.

Los Triangos (4)

Porzuciłem swój poradnik życiowy, postanawiając żyć w przestrzeniach zaskoczenia, znaczy snucia się pomiędzy sklepem, domem, parkiem i od czasu do czasu salonem fryzjerskim. Flanerując, obserwowałem, jak zachodnie dziedzictwo zdrapywane jest szpachelką, brakowało tylko kuli Koli, która mogłaby buzować między budynkami niczym we flipperze, robiąc dziury w cegle większe niż po uderzeniu moździerzem. Weseli tubylcy przywieźli ze sobą ze wschodu kilka zadziwiających zwyczajów, wylewali na przykład resztki rosołu przez okna, a o szóstej rano wypuszczali psy z mieszkań, jakby przed budynkami sterczał piaszczysty gościniec, a nie pokryty kocimi łbami trakt. Aby przebić się na tramwaj, brodziliśmy w psim gównie, resztkach makaronu i śmieciach, bo w kącie ulicy stało zaledwie kilka kontenerów, które zapełniały się w pół dnia. Śmietniki na zakazanych podwórkach stały za to puste, bo nikt się tam nie zapuszczał poza grupami ulicznych sępów. Firma oczyszczająca chciała coś z tym zrobić, więc wstawiała dodatkowe kontenery, odejmowała istniejące, zmieniała miejsce postoju hasioków, ale nie udawało im się wygrać z wieczną falangą obnoszącą się z plastikowymi niebieskimi worami. Jednym słowem otaczało nas tak niezmierzone piękno, że powinniśmy o nim tworzyć regularne bukoliki.

Wszystko co miałem to, jak się zdaje, Kola, która kroczyła niczym taran swoim torem pedanterii. Bywała oschła, gdy coś robiła, a plan miała ścisły. Kilka godzin po pracy zajmowała się pracą (dokształcanie się, analiza, lepienie koncepcji), a później według gryplanu czytała (na przykład, luty – literatura japońska, marzec – wywiady rzeki), oglądała, słuchała i uczyła się zachodnich narzeczy. Starałem się partycypować w jej konceptach, co wychodziło mi miernie, więc kryłem się w kącie i czytałem książki podróżnicze, aby odbić sobie swój bunkier. Kola co miesiąc urządzała babski weekend, jak to określała. Jechała z koleżankami do swojej ciotki, która miała dom w głuszy w Kotlinie Kłodzkiej. Nie miałem pojęcia, co mogły tam robić, ważne, że wracała na dopaminie. Mój męski weekend, gdybym chciał kontry, mógłby wyglądać tak, że poszedłbym piętro wyżej do Fabiana lub z kolegami od gruzu do baru i wąchałbym Piasty z kija wśród lepkich rozgwarów. Wolałem się na to nie decydować, toteż zostawały mi weekendy samotne. Mimo okresów posuchy mieliśmy dla siebie z Kolą sporo ciepła, co podtrzymywało mnie na duchu. Bałem się jednak, że przez tę naszą wspólnotę coś się przesunie, zajdzie za daleko, ciała połączą się proszkiem i energią, i potencjalne życie samotne stanie się niemożliwe. Dużo zna się historii, gdy starzy ludzie, którzy żyli razem, umierają wspólnie, zaledwie w kilkumiesięcznych odstępach czasu. Niewidzialne komórki zrastają im się jak u grzybów i pozostawiony osobnik zostaje pozbawiony podstawowych życiowych soków. Bałem się, że ciało mnie okpi, wykona zamach na indywidualność, łącząc się niepostrzeżenie z Koleczką.

Poszedłem w samo południe załatwić internet dzielnicowy, bo znudził nam się cyfrowy detoks i drobny internet z komórki. Na kablach w każdej chwili musiały pachnieć świeże seriale i taśmociąg for obrazkowych, a my nie mogliśmy ich poczuć. Kruki przejęły ulice, dziobiąc zaciekle kawałki celofanu wyrastające z dziur w przekapiszonowanym chodniku. Szarość puchła, ale na szczęście wskoczyłem do kamienicy, gdzie biuro uwił sobie miejscowy dostarczyciel internetu. Chciałem dodzwonić się do niego od trzech dni, ale witały mnie piskliwe impulsy i stary hit Ricky Martina. Pokonawszy dwa piętra odmalowanej klatki, natarłem na białe drzwi z nalepionymi wydrukami Clipartów. W środku chudy, wysoki człowiek z kozią bródką szukał czegoś na kolanach w okolicach szaf z kablami. Odwrócił się i spytał o co cho. Wytłumaczyłem i po piętnastu minutach mogłem wyjść, bo umowa internetowa została przypieczętowana podwójnym podpisem. Wyszedłem na korytarz i pokręciłem się trochę po kamienicznym przybytku. Na dolnych piętrach osadziły się usługi, wyżej mieszkali lokatorzy. Obok drzwi marszczyły się wykute maszkarony, zrobiłem w ich kierunku partię min. Zacząłem wchodzić po kolei do biur firmowych, aby przypomnieć sobie, jak rozmawia się z ludźmi. Trafiłem na usługi poligraficzne, gdzie przez dwadzieścia minut rozprawiałem na temat fikcyjnego wesela i potencjalnych zaproszeń nań w formacie A6. Gostek w czerwonej kamizelce fachowo odpowiadał na każde z moich zapytań. Ukłoniłem się, wyszedłem, wślizgnąłem się do kolejnej komnaty. Tam czekała na mnie zażywna kobieta w białym kitlu gotowa wymasować kocie karki. Przegadałem z nią kwadrans, wniosek końcowy: w krainie masażu się popsuło, winni: zachód, ignorancja, indolencja i impertynencja. Odwiedziłem jeszcze dwa miejsca, w których coś mi proponowali, ale nie skorzystałem. Kierowałem się ku wyjściu, gdy zauważyłem niewielkie drzwiczki z logo gazetki reklamowej, która zapychała lokalne skrzynki. W środku dwie panie z mocno wymalowanymi oczami piły herbę z cytryną. Zrobiły także mnie szklanice, usiadłem na wolnym krześle i zacząłem debatę na tematy współczesne. Panie miały swój wypracowany zbiór kodów, min, odruchów, więc na początku nie sposób było się wgryźć w ich przedstawienie. Po kilku minutach wyrównałem ton głosu oraz zacząłem podnosić ręce do góry jak one i parskać herbatą w najmniej oczekiwanych momentach. Jedna z nich przewodziła, mówiąc, druga ją małpowała słuchając i powtarzając nieświadomie jej mimikę. Przy szafce wisiały drewniane dzwonki, w które co raz jedna z nich uderzała. Głuche spróchniałe dźwięki walczyły z cicho włączonym radio stojącym w rogu. Wziąłem do ręki ich gazetkę i przejrzałem. Dziewięć stron reklam usług dzielnicowych, jedna strona humoru. „Niezbyt rozbudowany ten was świstek”, przerwałem monolog pierwszej. „Jeszcze jak”, zaśmiała się druga. „Powiedz nam pan coś, czego nie wiemy”, pierwsza się uaktywniła, kręcąc się w fotelu, „szefowi od zawsze mówiłyśmy, że to należałoby uprofesjonalnić, dodać treści kulturalne, a on na to – dobrze, dobrze i za miesiąc wrzucił na ostatnią stronę szpaltę z kawałami. Spójrz pan na to”, rzuciła w moją stronę sztukę gazety, zaczęła czytać, „co robi blondynka w prosektorium? No co to ma być, w ogóle?”. Przerwał jej ryk przejeżdżającego ulicą motoru. „Małgosiu, mogłabyś przymknąć to okno?”. Wstaliśmy razem z Małgosią i zderzyliśmy się przy parapecie. „No dobrze, dobrze, niech pan zamknie, skoro pan taki uprzejmy”. Zatrzasnąłem i usiadłem. Dzwonki się rozegrały, radio wybiło równą godzinę, spojrzałem na ścianę z pęknięciami i zdjęciami starego Breslau.

– Co z tą blondynką? – spytałem.

– Aż żal to kończyć panu.

– Drogie panie – zbliżyłem się do nich, przestawiając krzesło. – Niech panie powiedzą, czy ten-ten wasz szef nie potrzebuję kogoś do gazetki? Do pomocy?

– Zawsze mówi, że wszystko na jego głowie i nikt mu nie pomaga. Jak tutaj przylezie, to od razu krzyczy, wy nieroby, tylko herbatę z cytryną pijecie! A my to dużo robimy, kto telefony odbiera, kto reklamy zbiera, to wysyła potem to wszystko do pana składacza? A ten mors potrafi tylko warczeć.

Godzinę później przekonałem się, że rzeczywiście przypomina morsa. Siedział w kącie baru przy małym stoliku, mocząc wąsy w siódmej cytrynówce. Przywitaliśmy się, ścisnął mocno rękę; powiedziałem, że to ja dzwoniłem z biura, od pań. „Dobra, dobra, siadaj”

burknął.

– I w czym ty możesz mnie młodzieńcze pomóc – zaczął po lustracji zza okularu, gdy usiadłem. – Miałem trochę stażystów i co? Gdzie oni teraz są? Nie ma, to leniuchy były. Jeden mnie opalał z papierosów, tyle umiał. Drugi się przystawiał do pań. Trzeci ukradł mi z portfela dychę. O reszcie nie warto nawet wspominać, same rzepsy. I co ty chcesz mnie powiedzieć, że ty lepszy od nich?

– Mam wizję.

– Wizję? – zaśmiał się i wysmarkał w chustkę. – Lepiej po piwo sobie skocz – wskazał na bar. Wróciłem za moment z pełnym pokalem. – Co z tą wizją kolego?

– Tytuł trzeba by było zmienić, ten nie przyciąga, drętwy.

– Tytuł ty chcesz mnie zmieniać? Mojej gazetki? – palce zaczęły chodzić po blacie.

Reklamy plus ekstra, wyjąłem piśmidło z kieszeni, jak to brzmi, proszę pana? Jak nazwa dżemu.

– Od dziewięciu lat, kiedy prowadzę nasz periodyk reklamowy, brzmi to nam całkiem przyjemnie, a tutaj nagle przychodzi jakieś panisko, bimbo i mnie w twarz mówi, że nazwa niedobra?! Strząsnął chustką w kierunku baru, charknął, sarknął, wrzucił w przełyk cytrynówkę, zamówił następną, wbił we mnie wzrok.

– Może na wasze potrzeby odpowiednia, ale potrzebna jest nowość, pan nie widzi? Dzielnica się rozwija.

– O tych kurwach, sybarytach, deweloperach mówisz? Że się jak szczury w dziury wbijają i swoje plomby wstawiają? To jest rozwój dzielnicy? Widziałeś ty ich, kto tam się zjechał i zamieszkał? Tam jest największe chamstwo, rzygają przez balkony, psy wyprowadzają na ulicę, studenteria. Widziałeś ty rejestracje ich, kurwa? Z wiosek to się zjechało wszystko. A skąd ty niby jesteś, też słój? Potwierdziłem, że spoza Wro jestem i rozpętała się wichura chamstwa i wyzwisk. Dopiłem piwo, parsknąłem i zwróciłem się ku wyjściu, ale Mors wrzasnął, „wracaj mnie tu!”. Wyjął notes, rozsmarował językiem alkohol na ustach, spojrzał na swoje paznokcie obcięte na kwadratowo i zaczął stukać długopisem o kartki. „Za trzy dni, na tego mejla mają być posłane teksty i pomysły na twoje strony. Dostaniesz dwie końcowe, sobie to nazwiesz po swojemu, jak będziesz chciał. Za trzy dni ma być, mejlowo poślesz. Zobaczymy te twoje nowości, koleżko dziennikarzu”. Wziąłem od niego kartkę i wysupłałem się w szarzejące miasto. Dwóch biegaczy zza filaru, kamienie- zamki, pochód kobiet z wózkami. Dzieciaki prężyły się w uprzężach, auta hałasowały w oddali, ktoś otworzył okno i wysypał zawartość popielniczki na nagi czarny bez wtulony w kamienicę.

Wróciłem do mieszkania, gdzie Kola z kuzynką śpiewały do karaoke, turlając się po podłodze. Obwijały się papierem toaletowym i charkały gardłowo wśród wysypanych chipsów i flaszek wina. „Panna Kola, wzór wszelkich cnót, pijana w tygodniu? Niemożliwe”, usiadłem na fotelu. K. naostrzyła wzrok i syknęła, „spokój, bo kulą poszczuję”. Jej kulak leżał im pod nogami, dla żartu domalowały mu markerem oczy i uśmieszek. Darły się pod bit Madonny, zaśmiewając się, a ja próbowałem przebić się przez gwar i pochwalić się załatwionym internetem i współpracą z gazetką reklamową. Nikt mnie nie słuchał, więc wyszedłem z nory w poszukiwaniu materiału artykułowego. Byłem pewien, że wytrzasnę najlepsze teksty szybko i bezboleśnie, ale czas brutalnie zweryfikował moje presupozycje. Nikt nie chciał ze mną gadać poza wariatami, którzy nie odpowiadali na pytania, lecz biegli w chaszcze swoich imaginacji, a po rozmowie prosili o pięć złotych. Słuchałem o teoriach spiskowych, fikcyjnych morderstwach postbanderowców, którzy podobno żyli we wrocławskich kanałach i o wszelkiej maści bogach pragnących wrócić do ludu. Powalczyłem jeden dzień z oporem, czując się jak zygota rozbełtana widelcem i potruchtałem z bezsiły do Artiego, aby mnie wprowadził w dzielnicę. Arti sterczał w odrzwiach dumnie, z nowym beretem do sportowej bluzy, obrażony, że uciekłem tak prędko z załatwionych gruzów. „Widzę, że ty zawsze, kurwa, po prośbie. A żeby czegoś od siebie dać to niechętny”. Pokręcił nochalem przez kwadrans, a potem otworzył przede mną wszystkie zamknięte drzwi. Ziomble pytały, „co ty z policji jesteś czy książkę piszesz He-he?” i wpadały na główkę we wspomnienia. Po dziesiątej rozmowie zaczęła się klarować spójna wizja dzielnicy, co tak naprawdę niewiele mi dało. Pragnąłem połechtać tematy współczesne, a kwitła przede mną nostalgiczna ballada tkana językami mieszkańców. Podobno charakter został utracony po powodzi, dla dzielnicy nadszedł kolaps i pauper. Najwięksi rozbójnicy uciekli na zachód, zostali starcy z wytartymi tatuażami i Sternem w garści. „Kiedyś to były walki ulica na ulicę, podwórko na podwórko”, okładali się wszystkim od kluczy francuskich począwszy na łańcuchach kończąc. Tak trenowali między sobą na ubitej ziemi, aby się jednoczyć, gdy pojawiał się wspólny wróg z zewnątrz. „Kiedyś byś dostał wpierdol dwa dni po wprowadzce, a teraz patrz: możesz sobie łazić i wywiady trzepać”, machnął ręką grubawy czterdziestolatek, gdy siedzieliśmy w zakutej kuchni. Dymy z papierosów wciągał okap, zza firany w księżyce wpadało cienkie przedwiosenne słońce.

Wróciłem do domu, aby skomponować całość z rozsypanych drzazg. Na materacu Kola i jej kuzynka bałaganiły ostatkiem sił. Drobne światło lampki rozlewało się na ich twarzach, spuchniętych, chamskich, pełnych niebezpiecznej i mokrej pewności siebie. „Podaj nam wino z lodówki”, Kola zawodziła jak tokarka. Spojrzałem na nią i zauważyłem w niej coś nowego, jakąś fatalną, nalaną brzydotę. Z niesmakiem podałem im butlę i schowałem się przed kompem, aby wystrugać swoje kilka stron. Burczały, pierdziały, próbowały mnie obrażać, ale twardo tłukłem w klawisze. Uznałem, że szpikulec krytyki przesunę z kamieniczników na mieszkańców nowych osiedli, oskarżając ich o całe zło na ośce. Kamieniaki mogłyby dać mi wpierdol za nieprzychylną o nich relację, a ze strony grodzonych nic mi nie zagrażało, więc popuściłem pasa oskarżeń, porządnie doprawiając całość insynuacją. Stawiałem ostatnie znaki przystankowe, gdy zainteresował mnie prostokątny kształt na ścianie. Podszedłem, sprawdziłem, jaśniejszy kolor rzucał się w oczy. Z tyłu, z materaca biły we mnie zawodzenia dwóch godżilli. Połączyłem fakty, wrzasnąłem, „Kola, gdzie mój papież?!”. Zawodzenia ciąg dalszy, dołączyło opluwanie się. „Nie chce tego stałca na stenie”. „Ale to mój obrazek, mój papież. Co z nim zrobiłaś?”, podszedłem i klęknąłem obok legowiska. „Kuula się z nim rozprewiła”. Złapałem za poduszkę i zacząłem nią szarpać, także zawodząc. Szanowałem na tym świecie tylko papieża i ludzi, którzy własną pracą wyrwali się z biedy i stworzyli firmy-imperia. Gdzieś oczywiście kołatało mi się za uchem, aby podejść do tych swoich autorytetów a rebours, ale starałem się w to nie wgłębiać, aby nie skończyć na pustyni. Bez żadnych stałych punktów załamałbym się i usechł niczym narośl na słońcu. „Twoi rodzice mi go pobazgrali, ty go zniszczyłaś. Dzięki, wspaniała z was rodzinka”. Kola zamachnęła się i strzeliła mnie w ramię. „FREJER JESTEŚ, FREJER”,

Rano przebudziłem się na podłodze, Kola z kuzynką musiały zepchnąć mnie w nocy z materaca. Podpełznąłem do komputera, gdzie czekała na mnie odpowiedz od Morsa, delikatnie afirmująca. Napisał dużymi literami TEŻ SĄDZĘ, ŻE PROBLEM LEŻY PO STRONIE NOWEGO BUDOWNICTWA. BRAWO. PRZYJĘTY NA PRÓBĘ. Nie ucieszyło mnie to specjalnie, raczej wydało się smutne, gdy z obkręcanego fotela obserwowałem sytuację na materacu. Nie miałem pojęcia, kim była ta kuzynka, ale zdecydowanie wywierała zły na Kolę wtyk. Przejrzałem jej plecak, torbę i portfel. Nie znalazłem znaków, który świadczyłyby o tym, że chce zostać na dłużej. Odetchnąłem i zająłem się odgruzowywaniem mieszkania. Gdy wstały kilka godzin później, zachowywały się milutko. Okazało się, że kuzynkę rzucił chłopak, z którym była trzy miesiące. Tak musiała zareagować na to rozstanie, szkoda, że wciągając w to Kolę i anektując moją biedną przestrzeń. Po pożartym śniadaniu udało mi się jej pozbyć, stosując maseczkę sympatyczno-sarkastyczną. Kola spała na siedząco, twarz przypominała popiersie pośmiertne, na którym pierwsze szlify pozostawił sześcioletni chirurg. Przypomniałem jej o wczoraj, zadałem wiele pytań, ale odpowiadała westchnięciami. Gdy po kilku kwadransach otworzyła oczy, coś nią szarpnęło, aż spadła z fotela. „Zapomniałam, kurwa, dzisiaj mają nas odwiedzić moi rodzice”.

Odwiedziny (5)

Cierpliwość miałem głęboką niczym basen zbudowany dla Roberta Wadlowa, ale tego ranka nie wytrzymałem. Wywrzeszczałem to, co powinien zostawić dla siebie, pewnie tak podstępnie na mój mózg działali jej rodzice. Kola pęczniała wraz z każdym słowem i byłem przekonany, że znów zostanę sam i wszystko będę musiał zaczynać od początku, ale stało się inaczej. Puknęła się gdzieś w okolicę przełyku pełnego zgagi i przyznała, że się nie popisała. Podbiegła do mnie i zaczęła się tulić. Całowaliśmy się nawet, co zdarzyło nam się może trzykrotnie podczas całej znajomości. „Znów będziemy grać w jednej drużynie”, szeptała, przytulając się i płacząc, co było do niej kompletnie niepodobne. „No dobrze, dobrze, wystarczy, wystarczy, musimy, Kola, ogarnąć mieszkanie, olbrzymy mogą pojawić się w każdej chwili”. Ogarniała, praktycznie śpiąc, ja poprawiałem skazy, których nie zauważała. Ponowne spotkanie z jej rodzicami było dla mnie przyjemnością z kategorii śmierć – podczas szorowania podłogi na kolanach zastanawiałem się, co robić. Myślałem, aby udawać, że ich nie znam, a gdy spytają, „ej ty kolego, nowy chłopaku naszej córki, czy przypadkiem nie smrodziłeś kilka miesięcy w naszym hostelu?”, powiedzieć kategoryczne, „nie, nie, nie, to nie ja, ludzie są podobni do siebie, w obiegu może sześć twarzy, państwo moi”. Wiedziałem jednak, że to nie wyjdzie, bo mieliśmy ze sobą na pieńku i prawdopodobnie na ich nędznych mózgowych dagerotypach zapisałem się jako niezły grzyb. Zostało mi przywitanie ich serdeczne, tak jakby nic się nie zdarzyło oraz wspominanie czasu-u-nich jako fantastycznego doświadczenia (państwo jak ojciec i matula, nauczyliście mnie pracy. Z nędznego birbanta w złoto mnie przerobiliście, alchemicy hostelu). Nie mogliby wtedy zmienić narzuconego przeze mnie stylu, musieliby grać w grę pod tytułem, „no, no, wychowaliśmy tego dzieciaka”. Żadne z rozwiązań nie było mi w smak, stąd postanowiłem się przebrać i udawać kogoś innego.

Poprosiłem Kolę, aby zadzwoniła do rodzicieli i spytała, o której dokładnie mają czelność się zwalić. Godzina, została godzina. Pobiegłem do Fabiana, aby coś wspólnie wykombinować. Cwaniak leżał z kolejną nagabniętą Polką, typem raczej baryłeczki, więc nie otworzył się we mnie kanał audytywny zazdrości. Dziewczyna chodziła do ostatniej klasy liceum, chciała poduczyć się niemieckiego do matury. „Swojej wagi się nie wstydzę, wiesz, że nadeszły nowe czasy IKS IKS EL?”, powtórzyła szesnaście razy, a ja przestałem zwracać na nią uwagę po razie piętnastym. Wytłumaczyłem wszystko Fabianowi, który zapalił się jako przyszły charakteryzator i wyprosił matrioszkę z mieszkania. Krzyczała przy wyproszu Auf Wiedersehen süßer Prinz, a on poprawiał jej wymowę. Fabian miał w domu kilka peruczek i okularów, ale w każdym z zestawów wyglądałem jak idiota. Ostatkiem pomyślunku poprosiłem koleżkę, aby mnie zastąpił, co przyjął z radością, klaszcząc w dłonie i pohukując, Trikster action, trickster action! Ugadaliśmy się tak, że gdy rodzice Koli się pojawią, ja wskakuję do szafy, a on zbiega do nich z góry i nagabuje już na korytarzu.

Dzwonek do drzwi. W naszym dużym pokoju połączonym z kuchnią stał stolik przykryty białym obrusem i żarciem złożonym z mięsa i jarzyn. Kola wydarła się histerycznie, abym szykował swoje flaki na sympatyczne popołudnie, ale nic z tego – wskoczyłem do szafy. Za chwilę drzwi się rozwarły i usłyszałem ciężkie kroki dużej pary. Pierwszy cmok. Drugi cmok. „Kalinko, nie wiedziałam, że twój chłopak jest Niemcem, fantastyczna sprawa”. Za chwilę zobaczyłem wyraz twarzy Kalinki-Kolinki, która szukała mnie po mieszkaniu oczkiem szatana. Umarłem w sobie ze śmiechu, ale pięść wbita w usta na szczęście nie wypuściła dźwięku z aparatu. Rodzice rozglądali się po mieszkaniu, Fabian się uśmiechał, a Kola była bliska omdlenia. F. podskoczył do Koli i ucałował ją w policzek. „Widzisz to?”, zaczęła matka, „ta dziewczyna wreszcie ma konkretnego chłopaka, nie to co tamte gnojki”. Ojciec potwierdził, dając Fabianowi mukę w ramię. Wszyscy niewprawnie usiedli przy stole, Kola nałożyła jedzenie, na chwilę nastała cisza, którą szybko rozerwał Fabian, opowiadając anegdotki i fikcyjną historię spotkania z Kolą. Olbrzymy próbowały dogadać się z nim mieszanką polsko-niemiecko-angielsko-rosyjskiego, gdy pojawiały się wątpliwości, za tłumacza robiła Kola, która szybko potraktowała wyzwanie w sposób profesjonalny, zastanawiając się pewnie, jak mnie ukarać, gdy skończy się maskarada. Obiadek trwał pełen uśmiechu, gdy Fabian spytał, jak giganci sobie radzą ze swoim interesem. Matka i ojciec zaczęli gorzkie żale nad swoim losem, cmokali patrząc na puste talerze. Powiedzieli, że naród polski nie dorósł do ich hostelu, a ich lokatorzy to same niezguły. Nie spodziewałem się niczego o sobie usłyszeć, ale nadstawiłem ucho.

– Szczególnie jeden taki – zaczęła matka – ten parch był definicją smutnego, nieudanego człowieka. My mamy serce, on mieszkał u nas prawie za darmo. W zamian chcieliśmy zaledwie małej pomocy, nic więcej, a on robił z tego takie hocki-klocki, takie ceregiele. Strasznie roszczeniowy chłopak, było mi go nawet trochę żal, ale do czasu kiedy przyłapałam go na podsłuchiwaniu.

– Dokładnie – wtrącił się ojciec – szemrany gostek. Typ podsłuchiwacza i podglądacza, ile razy ja go przyłapałem na niecnościach, to ja nawet nie. A pod koniec po prostu uciekł. Przyszedłem tam do niego, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku, a pokój wyczyszczony do cna, okno tylko otwarte o framugę biło.

Weszły desery, weszły alkohole, weszło wreszcie odejście. Żegnali się czule, całując się w poliki i komplementując. Gdy drzwi się zamknęły, Kola trzasnęła Fabiana w twarz. Niemiec się zdziwił i wyszedł z mieszkania. Dziewczyna usiadła przy stole i położyła głowę na obrusie. „Gramy w ciepło-zimno?”, wydarłem się z szafy, ale nie zareagowała. Wylazłem, usiadłem przy stole i zacząłem dojadać resztki mięs, ziemniaków i sałatek. Kola zmarnowana gdzieś tak nosowo czy spomiędzy zębów wypuściła, „chyba rzeczywiście to najlepsze, co mogłeś zrobić, sam wiesz, że wstyd cię komuś pokazać”. Nie przejąłem się, dojadłem resztki i poszedłem do Fabiana, aby wreszcie móc się wyśmiać, bo trzewia tego potrzebowały.

Wróciłem po godzinie, mieszkanie wyczyszczone, a Kola pakowała torbę. A więc wszystkie moje pokłady, starania, przykładanie ucha do jej serca w nocy, aby sprawdzić, czy wciąż tłoczy osokę, na marne. Zostanę sam, zatoczę koło, wrócę na poniemiecką prowincję węszyć za minimalną krajową podarowaną przez brygadzistę w podartych spodniach. „To koniec, tak?”, spytałem. „Jaki koniec?”, złapała się pod boki, „wyprowadzasz się?”, „o czym ty mówisz? Wzięłam jutro wolny dzień, chcę pojechać do ciotki”. Pięć sekund później nastąpiło nasze drugie z trzech całowań całozwiązkowych. Kipiałem radością i zgniatałem Kolę niczym uratowaną przed rzeźnikiem fokę. „Puszczaj, zbirze”, puściłem i poszliśmy się poprzytulać na materacyk. Spytałem, czy mogę pojechać z nią do ciotki, bo nigdy u niej nie byłem, a moja dziewczyna, od tyłu Alok, ucieszyła się i zabrała mnie w Kotlinę Kłodzką, którą przecież znałem aż za dobrze.

Autobus przypominał odkurzacz, który włącza się i wyłącza, i tak przez trzy godziny. Marzec to chyba był, choć nie chcę nikogo zmylić, krople na kurtkach, cegle, szybie, choć tym razem nawet ta polska szklista czerń i biel nie potrafiły zepsuć nastroju. To był mój najmilszy dzień z Kolą, całość prosta, doskonała, żadnych złych pływów na trakcji. Kola trzymała głowę na moim ramieniu, podjadaliśmy kanapki, piliśmy herbatę z termosu i gadaliśmy. Opowiadała mi, co czuła przez ostatni okres.

– Nie mogę ci ostatnio niczego opowiedzieć. Mówię, co u mnie w pracy się dzieje, jakie tam mamy nowe relacje, zabawne wydarzenia, a ty leżysz i patrzysz w sufit i mnie nie słyszysz. Wiadomo, że nie wszystko jest ciekawe, co się do siebie mówi, ale po to chyba jesteśmy, abyśmy się sobie mogli wygadać.

Podbity sytuacją, myślałem, że będzie to nasz złoty czas i łącznik ku lepszym czasom, w których stworzymy doskonały związek przyjacielski, ale na wielkich słówkach po kilku tygodniach się skończyło.

– Ale, Kola, z tobą jest to samo. Chciałem ci się pochwalić, że artykuł pierwszy do gazetki napisałem. Wiesz, jaki to ma nakład? Z dziewięć tysięcy będzie, więc załóżmy, że trzy tysiące osób przeczyta moje słowa. Dla mnie to sukces.

– To nie tak, że nie słuchałam – zrobiła zaskoczoną minkę, zaczęła się wiercić w siedzisku i sobie przypomniała – a kto miał się nie prowadzać już z tym Niemcem popieprzonym?

– A kto miał niby nie utrzymywać kontaktów z rodzicami?

– A kto mówił na początku, że dla niego podstawą jest ciągły rozwój, a teraz patrzy tylko w sufit błędnym wzrokiem?

– Stop, Kola, stop – znów położyła głowę na moim ramieniu.

Dojechaliśmy do Barda. Jej ciotka mieszkała w puszczańskiej, górskiej ostoi nad miastem. Brnęliśmy przez igliwie, tu i ówdzie śmieci, błoto, kupy chrustu, aż zza prostych tyczek drzew i bladego słońca wyłoniła się cioteczna chatka. Starą budowlę ktoś potraktował lakierem, weluksem i miotełką, archetyp chatki mieszał się z katalogowym obrazkiem. Ciotka, starutka, przypominająca meksykańską laleczkę, przywitała nas, zawisając nam u szyi. Wprowadziła nas w przestrzenie dywanów, kanap, rycin, sznurów suszących się roślin. Kola dostała burę, że tak późno przywiozła chłopaka, bo chłopak na pewno wcześniej miał ochotę na przemarsz przez sudecki las. Poinformowałem ciotkę, że urodziłem się niedaleko i dobrze znam sudecki matecznik. Kola ułożyła się na jednej z sof, przykryła się pledem i bez pomocy herbat zapadła w śnienie. Zostałem sam na sam z ciocią, która na szczęście okazała się witalnym ogniem bengalskim. Ja na jednym fotelu z herbą w garści, ona naprzeciwko, na drugim, z czajem w łapce. Rozmowa gorzała. Opowiedziała mi historie swoich rodziców, którzy pędząc koleją żelazną z Sądecczyzny, zajęli mieszkanko w Bardzie w ’46 i jako jedyni żyli z pozostałym Niemcem w doskonałym kohabitacie. Żegnali się kilka lat później, roniąc wielkie łzy multikulti. Ona urodziła się początkiem lat pięćdziesiątych, reszta dzieciaków bliżej sześćdziesiątych.

– Jak układają się pani relację z bratem? – przerwałem ciszę.

– Którym? – otworzyła ciekawskie oko.

– Właścicielem hostelu, ojcem Koli.

– A weź mi nawet nie wspominaj o tym groszorobie, każda impreza rodzinna z nim w roli głównej to dla mnie trauma.

Cioteczka wstała i odpaliła na wieży pieśni śmierci, którejś z iberokultur. Zakręciła się kilka razy i zaczęła mi opowiadać, jak zjadła lata temu wilcze jagody „Zjesz o jedną za dużo i cię nie ma!”. Zapuściłem korzonki w fotel, ciesząc się, że pojawił się sojusznik w walce z twierdzą hostelową. Do tej pory myślałem, że to ze mną jest coś nie tak, a cały świat służy właścicielom.

Obudziła mnie po pewnym czasie, dając lekkie klepki w policzki. „Jeszcze nie zwiedziłeś mojego lasu, kolego”. Dała mi starą kurtę, gumiaki, wyszliśmy w przedzmrok. Ściółka sklejona z szyszek i igieł skrzypiała pod butami. Pachniało zimnem, dymem i żywicą. Po piętnastu minutach pojawiła się łąką, stanęliśmy w wysokich, mokrych trawach, patrząc na brunatną mgłę, która konała nad lasem. W oddali chyba coś płonęło, słyszeliśmy trzaski i rozmowy ludzi. Cioteczce świeciły się oczy, przypominała zupełnie naturalną część terenu. Gdy wracaliśmy, opowiadała o pożarach. „Od piętnastu lat gdy mam tutaj chatkę, wydaje mi się, że każdej nocy coś płonie. Sprawdzam potem w dzień sama, szukam w gazetach, ale nie ma ani śladu i słowa o pożarze, choć jednym razem… Kiedyś szłam wieczorem skrajem zagajnika, aby wyrwać sobie trochę roślin do przesadzenia do doniczek, patrzę, a przede mną płoną drzewa. Oczy otwieram, oczy zamykam, płonie dalej. Zaczęłam się wycofywać, aż usłyszałam trzask. Drzewo się przewróciło w moją stronę, strzeliło iskrami. Zadecydowało może siedem kroków, inaczej bym się utopiła w ogniu. Nie to jest jednak najdziwniejsze. Gdy rano wróciłam, by obejrzeć zgliszcza, zgliszcza były. Miałam pewność, że sobie wymyśliłam ten ogień, ale nie, drzewo leżało jak trup. Podchodzę do spalonego, a na samym szczycie leżącej sosny wbity i osmolony mały kamienny słonik, ktoś go musiał tam kiedyś przyczepić i z nim drzewo urosło. Jeśli nie wierzysz, mogę ci go w domu pokazać, bo zatrzymałam olifanta”.

Wróciliśmy w okolice chatki, w środku tliło się światłem. Rzuciłem okiem i zobaczyłem rzecz zadziwiającą. Pod sofą, na której spała Kola, leżał obrośnięty człowiek, zawinięty w swetry, i wąchał jej stopy. Pokazałem na migi cioteczce, aby także podeszła pod okno. Ona jednak się nie zdziwiła, „To tylko Jonasz”, rzekła i z mocą weszła do środka. Jonasz odmruknął, odfuknął i skoczył w kąt pokoju. Miał palce u rąk zrośnięte błoną, zajęczą wargę i wszystkie cechy dzikiego zwierzęcia. Gdy się zbliżyłem, wyprodukował kilka monosylab i uciekł w mrok „Przygarnęłam go kiedyś, błąkał się po lasach”, ciotka ustawiła czajnik na piecu. „Nie jest zbyt rozmowny, ale w sprawach gospodarczych bardzo mi pomaga”.

Kola spała, ciotka spała, ja przeglądałem jej czasopisma, Ezoteryk, Wróżka, gdy zadzwonił telefon.

– Tak?

– Jest sprawa – usłyszałem morsa i chciałem coś powiedzieć, ale mi nie pozwolił. – Jutro stawiasz się o ósmej w redakcji i dostajesz dalsze polecenia.

– To za wcześnie, nie jestem we Wrocławiu, nie zdążę dojechać.

– O ósmej – i się rozłączył.

Za bardzo nie wiedziałem, co robić. Brnąć przez mokradeł czerń, aby zdobyć nizinę śląską, tej nocy nie było sensu. Nic chyba tak wcześnie rano w strony wrocławskie nie jechało, choć musiałbym to sprawdzić. Obudziłem Kolę, co przyjęła z niezadowoleniem; powiedziałem, że młody dziennikarz musi się zjawić we Wrocławiu na godzinę ósmą. Nie pamiętam, co działo się dalej i jak dostaliśmy się na tę godzinę do miasta, ale się dostaliśmy, może Jonasz wystrzelił nas z garba.

Czekałem pod bramą redakcji wśród mgieł. Gdybym palił, to bym palił, a skoro nie palę, to nie paliłem. Mors ubrany w płaszcz w kratę zjawił się po kilku minutach zaaferowany. Nie pozwolił mi wejść ze sobą do wnętrza, tylko od razu wysłał mnie w kierunku rzeki Oławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *